GAZETA WYBORCZA
Włodzimierz Kalicki 2 maja 2005 r.
Choć polityczna decyzja o rozpoczęciu powstania zapadła na przedwczorajszym zebraniu kierownictw konspiracji cywilnej i wojskowej, choć zaprzysiężeni powstańcy od ponad 20 godzin wydobywają ze skrytek broń i potajemnie przenoszą ją w rejony koncentracji oddziałów uderzeniowych, to jednak formalny rozkaz o rozpoczęciu walki zbrojnej podpisać musi Wojciech Korfanty
O świcie strajk paraliżuje Górny Śląsk. Stoją wszystkie zakłady przemysłowe. Uchwałę o strajku i o rozpoczęciu w nocy trzeciego już powstania śląskiego podjęto przedwczoraj na tajnym zebraniu przedstawicieli polskich ugrupowań politycznych, związków zawodowych i dowództwa konspiracji wojskowej. Wojciech Korfanty, polski komisarz plebiscytowy i niekwestionowany przywódca śląskich Polaków, potajemnie dowiedział się tego dnia, że Komisja Międzysojusznicza nadzorująca plebiscyt postanowiła przydzielić większość spornych terenów Niemcom.
Wyją fabryczne syreny, biją dzwony kościelne. Polscy Ślązacy wyrywają sobie z rąk wczorajszy numer „Gońca Śląskiego”, organu prasowego Polskiego Komisariatu Plebiscytowego. Z wściekłością komentują informację gazety o uchwale przemysłowców niemieckich, którzy jakoby postanowili, że w wypadku przyznania Polsce Górnego Śląska zniszczą tam wszystkie fabryki i kopalnie.
Choć polityczna decyzja o rozpoczęciu powstania zapadła na przedwczorajszym zebraniu kierownictw konspiracji cywilnej i wojskowej, choć zaprzysiężeni powstańcy od ponad 20 godzin wydobywają ze skrytek broń i potajemnie przenoszą ją w rejony koncentracji oddziałów uderzeniowych, to jednak formalny rozkaz o rozpoczęciu walki zbrojnej podpisać musi Wojciech Korfanty. Późnym rankiem podpułkownik Maciej hr. Mielżyński, naczelny dowódca konspiracji wojskowej na Śląsku, wychodzi ze swego gabinetu w ponurym gmachu bytomskiego hotelu Lomnitz. W hotelu mieści się kwatera główna polskiego Dowództwa Obrony Plebiscytu, rezydują tu polscy politycy. Ppłk Mielżyński niesie teczkę z najważniejszym w jego wieloletniej karierze wojskowej dokumentem – rozkazem rozpoczęcia powstania. Za pułkownikiem idą szef powstańczego sztabu major Stanisław Rostworowski i pierwszy oficer operacyjny por. Remigiusz hr. Grocholski.
Ppłk Mielżyński w asyście oficerów wchodzi do obszernego gabinetu Wojciecha Korfantego. Prócz gospodarza zastaje tam jednego z przyjaciół i najbliższych współpracowników Korfantego, adwokata Konstantego Wolnego. Przez dłuższą chwilę panowie rozważają, jak po wybuchu walk zmieni się sytuacja polityczna. Wreszcie ppłk Mielżyński otwiera teczkę i podaje tekst rozkazu do podpisu. Ale ciężar odpowiedzialności nieoczekiwanie paraliżuje Korfantego. Z piórem w ręku zastyga nad kartką papieru. Zaskoczony ppłk Mielżyński, który świetnie wie, że nie ma już odwrotu, poleca mjr. Rostworowskiemu i por. Grocholskiemu złożyć szczegółowy raport o przygotowaniach do walki. Korfanty nadal wpatruje się jak sparaliżowany w kartkę z rozkazem. Nieznośną ciszę przerywa Konstanty Wolny: „Wojtek, skoro powiedziałeś a, powiedz też i b!”.
Korfanty składa podpis. Godzinę później depeszuje do premiera Wincentego Witosa: „Wobec stanu rzeczy i olbrzymiego rozgoryczenia ludu nie jestem zdolny spełniać więcej naczelnego mego zadania, a mianowicie utrzymania ładu i porządku na terenie plebiscytowym. Z tej przyczyny niniejszym składam urząd komisarza plebiscytowego, podkreślając, że wszelkie usiłowania w kierunku cofnięcia mego postanowienia pozostaną bez skutku”. Składając dymisję z urzędu autoryzowanego przez Warszawę, Korfanty politycznie asekuruje władze Rzeczpospolitej.
Ale polski rząd za wszelką cenę chce uniknąć zbrojnej konfrontacji. Politycy i wojskowi uważają, że powstanie jest słabo przygotowane, a rozpoczęcie walk grozi interwencją armii niemieckiej.
Telefon z Warszawy do hotelu Lomnitz. Premier Wincenty Witos przekazuje Korfantemu oficjalne stanowisko zajęte przez rząd na dzisiejszym tajnym posiedzeniu: „Rząd kategorycznie sprzeciwił się rozpoczęciu powstania”. Korfanty, który chwilę wahań nad kartką z rozkazem ma już za sobą, twardo odpowiada premierowi, że powstania odwołać już nie można. Nie wzrusza go nawet argument Witosa, że przeciwny walce jest także naczelnik państwa Józef Piłsudski.
Tuż przed godziną 19 Korfanty jeszcze raz depeszuje do Witosa. Przekazuje pomyślną informację, że głównodowodzący wojsk międzysojuszniczych na Śląsku Francuz gen. Gratier najwyraźniej nie ma nic przeciw zbrojnej akcji Polaków. Prócz tego Korfanty prosi o potwierdzenie dymisji ze stanowiska komisarza plebiscytowego.
Telegram Korfantego ląduje na stole, przy którym radzą ministrowie. Co rusz wybuchają spory i kłótnie. Reprezentujący Narodową Partię Robotniczą Jan Jankowski domaga się poparcia przez rząd akcji zbrojnej na Śląsku, ale ministrowie ostatecznie podejmują uchwałę wzywającą Korfantego do zapobieżenia powstaniu. Premier Witos wychodzi do swego gabinetu i dzwoni do Korfantego. „Jestem niewolnikiem wypadków” – słyszy od niego. Witos wraca na salę obrad rządu. W tej sytuacji ministrowie przegłosowują podjęcie akcji dyplomatycznej wspierającej powstanie.
A powstańcy już się zbierają. Przychodzą z nimi niezaprzysiężeni Ślązacy, domagają się broni. Za trzy, cztery godziny ruszą do walki, ale w wielu tajnych punktach koncentracji atmosfera przypomina niedzielne pikniki. Ochotnicy palą ogniska, śpiewają piosenki. Oficerowie z trudem zaprowadzają wojskowy porządek.
W tym czasie kilkusosobowe grupy dywersyjne Dowództwa Oddziałów Destrukcyjnych polskiej konspiracji rozpoczynają akcję „Mosty”. Od jej powodzenia zależy przyszłość powstania. Chodzi o zniszczenie mostów na Odrze i odcięcie w ten sposób sił niemieckich na prawym brzegu od dostaw i wsparcia z głębi Niemiec. Kluczowe znaczenie ma liczący 200 metrów długości most w Szczepanowicach pod Opolem. Dowództwo akcji w Szczepanowicach obejmuje osobiście szef Oddziałów Destrukcyjnych kpt. Tadeusz Puszczyński „Wawelberg”. Po zmroku spod klepiska w stodołach Damboniów i Biasów dywersanci wydobywają lonty, spłonki i 320 kg silnego materiału wybuchowego – melinitu. Dosyć, by wysadzić dwa granitowe, grube na trzy metry filary mostu.
Ale saper Wiktor Wiechaczek nieoczekiwanie odkrywa, że kilkumetrowej długości wolnopalny lont Bickforda prawie cały zamókł. Co robić? Na dwa ładunki lontu nie wystarczy. „Wawelberg” decyduje, że trzeba wysadzić choć jeden filar, za to porządnie, za pomocą całych 320 kg melinitu. Ale jak? Eksplozja tak wielkiej ilości melinitu zainicjowana pojedynczym detonatorem może rozrzucić minę, zanim zostanie zdetonowana całość materiału wybuchowego. A wtedy skończy się nie na powaleniu przęsła, lecz na efektownym, ale nieszkodliwym fajerwerku. Wiechaczek, były saper armii niemieckiej, od ręki konstruuje w stodole specjalny detonator. Do blaszanej puszki wkłada cały zapas kilkuset spłonek z piorunianem rtęci i dopycha jeszcze 10 kg melinitu. Powinno zadziałać. Jest tylko jeden kłopot – nawet najlżejszy wstrząs spowoduje wybuch spłonek i detonatora.
Oddział „Wawelberga” w ciemnościach skrada się w stronę mostu. Każdy modli się, by niosący detonator Wiechaczek nie potknął się albo nie kichnął. Kwadrans przed północą dywersanci minują środkowy filar mostu. Mocują na nim 50-kilogramowe skrzynki z melinitem, a pośrodku Wiechaczkową puszkę z piorunianem rtęci.
Gdy Wiechaczek w ciemnościach kończy mocować suchy odcinek lontu, na biurku dowódcy wojsk powstańczych płk. Mielżyńskiego dzwoni telefon. Z Warszawy. Płk Bogusław Miedziński na polecenie szefa sztabu generalnego gen. Władysława Sikorskiego próbuje wymusić odwołanie powstania.
„Powstania zbrojnego nie jestem w stanie powstrzymać” – odpowiada ppłk Mielżyński.
Pod mostem w Szczepanowicach Wiechaczek podpala lont. W tym momencie patrol strzegący mostu podnosi alarm. Polacy odskakują w chaszcze. Chwila oczekiwania i – nic. Cisza. „Wawelberg” wraz z Wiechaczkiem i 18-letnim górnikiem Hermanem Jurzycą, uczestnikiem obu poprzednich powstań, wracają pod filar. Pół metra od detonatora zgasł lont. „Wawelberg” i Wiechaczek wycofują się, Jurzyca podpala niedopałek lontu jeszcze raz i zmyka co sił. Potężny wybuch. Wielkie przęsło majestatycznie wali się na ziemię.