Mój dziadek, Jan Zajączkowski herbu Prawdzic (1875-1932), z wykształcenia inżynier mechanik (studia w Dorpacie), był zawodowym oficerem armii carskiej w randze kapitana marynarki. W roku 1905 brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej. Po słynnej bitwie morskiej pod Cuszimą, w której flota rosyjska poniosła druzgocącą klęskę, znalazł się w niewoli japońskiej. Opowiadał, że jeńcy byli bardzo dobrze traktowani przez Japończyków i że mieli całkowitą swobodę poruszania się, musieli tylko zaręczyć słowem honoru, że nie uciekną. W owych czasach nikomu nawet do głowy nie przychodziło, by oficer mógł słowa honoru nie dotrzymać! Po odzyskaniu wolności i powrocie do Europy dziadek wkrótce znów wyruszył, tym razem z żoną i dziećmi, na Daleki Wschód, do Błagowieszczeńska nad Amurem. Tam właśnie upłynęło, chyba szczęśliwie, kilka kolejnych lat ich życia.
Z lat tych moja Mama, która była wówczas jeszcze dzieckiem, zapamiętała m.in. Chińczyków z tradycyjnymi warkoczykami, którzy przechodzili przez rzekę na rosyjską stronę oferując swoje przedziwne towary, czasem aż lepkie od brudu, a także dramatyczne chwile, gdy pewnego razu dom został otoczony przez Hunhuzów, a dziadek, jego ordynans, kucharz i stangret, każdy w innym oknie, odpierali atak strzelając z rewolwerów. Hunhuzi to tamtejsze na pół dzikie bandy rozbójnicze.
W domu dziadków zawsze były jakieś zwierzęta – ogromny bernardyn imieniem Ralf podobno uratował życie babci sprowadzając pomoc, kiedy w czasie burzy śnieżnej utknęła w zaspie i prawie zamarzła na śmierć – mrozy dochodziły tam do 40 stopni! Były też dwa osły o oryginalnych imionach: Safanduła i Fajtłapa!
W Błagowieszczeńsku rodzina powiększyła się o piąte i szóste dziecko – Jana, który przyszedł na świat w roku 1910 i Henryka, urodzonego w roku 1912. Dziadek, który był z natury człowiekiem pogodnym i wesołym, zwykł był w owym czasie zabawiać starsze dzieci, tj. Tadzia, Jurka i Wandzię (moją Mamę), niekończącymi się opowieściami o różnych swoich przygodach, na przykład o tym, jak po zatonięciu okrętu przebywał, żywiąc się korzonkami, na bezludnej wyspie. Jeśli dobrze pamiętam, dochodziło tam nawet do jakichś praktyk ludożerczych! Co ciekawe, w tych barwnych i pobudzających dziecięcą wyobraźnię opowiadaniach tkwiło zazwyczaj jakieś ziarno prawdy! Całkowicie zmyślone były natomiast bajki – trzeba przyznać, że niebanalne. Jedna z nich zaczynała się tak: „Byli sobie dwa chłopczyki – Kwek i Mek. Ojciec ich zajmował się rąbaniem drew, a matka – wypruwaniem znaków z cudzych chusteczek…”!
Moja Mama, która chyba nie uczęszczała wówczas do żadnej szkoły, gdyż takowej po prostu nie było, opanowała mimo to bardzo szybko sztukę czytania. W kręgu jej lektur znalazła się niebawem przede wszystkim rosyjska klasyka: Gogol, Turgieniew, a zwłaszcza – Lermontow, który na zawsze pozostał dla niej największą literacką miłością – mając lat niewiele ponad dziesięć znała już całą jego twórczość, w znacznej części – na pamięć! W dobie telewizji i gier komputerowych takie zafascynowanie poezją romantyczną trudno sobie nawet wyobrazić! Zresztą chyba i wówczas Mama była pewnym wyjątkiem. Wielka szkoda, że w latach późniejszych nie mogła rozwinąć w pełni swoich zdolności literackich. Nie mogąc liczyć na pomoc rodziców, zdana całkowicie na własne siły w zmaganiach z życiem, już w wieku lat siedemnastu zmuszona była podjąć mało ciekawą pracę zarobkową w biurze. Tylko w wolnych chwilach mogła oddawać się zamiłowaniom literackim, tłumacząc – dla własnej przyjemności – ulubione utwory zarówno ukochanego Lermontowa, jak i innych rosyjskich poetów. Pamiętam przetłumaczony przez Mamę przejmujący wiersz Jesienina o zrozpaczonej suce, której odebrano szczenięta! W latach 30-tych, uczęszczając na kursy francuskiego, ćwiczyła się w tłumaczeniu na ten język fragmentów literatury polskiej. Wielkie uznanie w oczach nauczyciela Francuza zyskał sobie podobno jej przekład „Pielgrzymki na Jasną Górę” Reymonta, pisanej wybujałym, kwiecistym stylem młodopolskim! Ale powracam do przerwanego wątku – moja Mama jest jeszcze dzieckiem i przebywa z rodzicami na Dalekim Wschodzie, a trudny dla rodziny okres międzywojenny – to dopiero odległa przyszłość!
W Błagowieszczeńsku były, chyba dwie, przywiezione z Polski służące: Bronka, o której jeszcze napiszę, i druga, której imienia nie pamiętam, a która wyszła tam za mąż i już nie powróciła do Europy. Oryginalny był prezent, jaki otrzymała od narzeczonego: liczący chyba kilkadziesiąt sztuk komplet szylkretowych grzebieni, różnego kształtu i wielkości! Oczywiście ów narzeczony, prosty żołnierz, zapewne Polak lub Rosjanin, uzyskał przedtem zgodę chlebodawców, oświadczając się o rękę wybranki.
Po powrocie z Syberii rodzina przebywała – chyba niedługo – w Petersburgu. Mieszkali przy Newskim Prospekcie, a Mama miała okazję widzieć na własne oczy przejeżdżającego powozem Mikołaja II! Kolejnym miejscem ich pobytu była Finlandia, miasta Helsingfors i Abo (tu urodziło się najmłodsze, siódme z kolei dziecko – Irena), następnie zatrzymali się – już na dłużej – na wyspie Oland, gdzie dziadek był zastępcą komendanta garnizonu. Mama mówiła wtedy płynnie po szwedzku i była zaprzyjaźniona z córkami miejscowego pastora, o typowo skandynawskich imionach: Greta i Svea.
Wydarzeniem, które szczególnie mocno utkwiło w jej pamięci, była przedwczesna, spowodowana chorobą serca śmierć służącej Bronki, bardzo zżytej z rodziną, zwłaszcza z dziećmi, jeszcze od czasów ich pobytu na Syberii. Podobno konie zaprzężone do bryczki, jakby wyczuwając, że w domu jest osoba zmarła, stanęły dęba i nie chciały przejechać obok ganku.
Mama wspominała też wizyty zaprzyjaźnionych z dziadkiem oficerów, którzy przyjeżdżali na koniach – wytworni, o nienagannych manierach, w białych rękawiczkach! Miejscowość nazywała się chyba Mariehamn. Kiedy w roku 1918-tym i tam dotarła niszcząca fala rewolucji bolszewickiej, dziadek, który zawsze był bardzo dobry dla swoich podkomendnych, uniknął, na szczęście, losu wielu innych oficerów, którzy zostali wówczas zamordowani, i powrócił, wraz z żoną i młodszymi dziećmi, do Polski. Tak zakończyła się – nie tylko zresztą w ich życiu – la belle epoque!
Dwaj starsi bracia Mamy, Tadeusz i Jerzy, którzy byli w tym czasie w petersburskim korpusie kadetów, znaleźli się, można powiedzieć, w samym oku cyklonu. Z ogarniętej pożogą Rosji udało im się wydostać po wielu zabawnych niekiedy perypetiach. Na przykład Tadeusz, nie mając ku temu najmniejszego przygotowania, dał podobno – i to z sukcesem – recital arii operowych dla proletariackiej publiczności, zgromadzonej, a raczej zagnanej na „koncert” przez bolszewickich komisarzy. Do Polski dotarli dopiero w roku 1921 via Konstantynopol. Dodam, że moja Mama miała się kształcić w instytucie dla szlachetnie urodzonych panien (Instytut Błogorodnych Diewic) i gdyby nie wybuch rewolucji, zostałaby zapewne absolwentką tego szacownego zakładu naukowego.
Po powrocie do Polski rodzina mieszkała przez pewien czas w Warszawie, przy ul. Belwederskiej. Wuj Jan Zajączkowski pamiętał, że ich sąsiadem był wtedy późniejszy minister Walerian Sławoj Składkowski, który miał syna w tym samym wieku, co wuj. Sytuacja materialna była wówczas nader trudna i aby przetrwać, wyzbywano się niekiedy co wartościowszych rzeczy. Podobnie działo się w wielu innych rodzinach, które powracając z Rosji, często bez grosza przy duszy, musiały budować swoją egzystencję w niepodległej Polsce od zera. Jeszcze po latach wspominano z uśmiechem, jak to „Henryś sprzedawał Matkę Boską” – Henryś to jeden z synów Eugeniusza Eysymonta, a ów święty obraz był zapewne jedną z ostatnich rzeczy, jakie udało się spieniężyć!
Te wszystkie trudności codziennego bytowania w niewielkim tylko stopniu mąciły radosną i pełną nadziei na przyszłość atmosferę, jaka panowała w społeczeństwie po odzyskaniu niepodległości w roku 1918. Wspomnę tylko, że moja Mama, która w zasadzie nigdy nie lubiła tak zwanych kobiecych robótek, w drodze powrotnej do Polski własnoręcznie haftowała na płótnie – na fali owych patriotycznych uniesień – Orła Białego!
W roku 1920-tym dziadek wziął udział jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Kilka ostatnich lat życia spędził w Ostrołęce, gdzie pracował jako nauczyciel w Szkole Rzemiosł.
Ostrołęka, przy wszystkich swoich urokach przedwojennego polskiego miasteczka, była wówczas, mówiąc bez ogródek, prowincjonalną dziurą, i osoba taka jak mój dziadek, przybywająca z „wielkiego świata”, nie mogła pozostać niezauważona. Jego towarzyskie talenty sprawiły, że cieszył się tam dużą popularnością, a nawet autorytetem. Kiedy zmarł w roku 1932, pogrzeb miał bardzo uroczysty charakter.
Lata dwudzieste nie były jednak niestety szczęśliwym okresem w życiu rodziny, która – nim osiadła pod koniec dekady we wspomnianej Ostrołęce, gdzie jej byt nieco się poprawił – musiała nieustannie borykać się z kłopotami materialnymi, a często wręcz z biedą, repatriując się bowiem w roku 1918 do Polski, utraciła podstawę egzystencji, jaką stanowiły przedtem całkiem niezłe oficerskie apanaże dziadka. Czy to z racji wieku (miał lat prawie pięćdziesiąt), czy z jakichś innych przyczyn, w wolnej Polsce dziadek nie znalazł już dla siebie miejsca w wojsku i musiał szukać innego źródła utrzymania dla siebie i swej rodziny. Sądzę, że ktoś myślący pragmatycznie, będąc wówczas na miejscu dziadka, nie miałby większych problemów ze znalezieniem sobie dobrze płatnej pracy i osiągnięciem życiowej stabilizacji. Niestety – mój dziadek, zamiast wykorzystywać wszystkie swoje atuty, a tych było przecież wiele: wykształcenie wyższe, znajomość języków, wysoki status towarzyski i rozległe stosunki, imał się coraz to innych, zupełnie fantastycznych i całkowicie nierealnych planów i przedsięwzięć! Do takich można niewątpliwie zaliczyć choćby utworzenie, przy współudziale dziadka, „Ligi Morskiej i Kolonialnej”, która miała prowadzić handel z Afryką i przynosić z czasem jakieś zupełnie kolosalne zyski! Nie wspomnę już o kasynach gry i „niezawodnych” systemach, gwarantujących wysoką wygraną. Skutki takiej postawy życiowej dziadka były dla jego żony i dzieci po prostu żałosne!
Nie zabrakło i większych zmartwień: głębokim cieniem na życiu całej rodziny położyła się ciężka choroba i śmierć w roku 1926-tym ukochanego syna babci, Jurka, który w wieku 23 lat zmarł na gruźlicę. To tragiczne wydarzenie miało miejsce w Poznaniu, który był kolejnym, po Warszawie, a jeszcze przed Ostrołęką, etapem w peregrynacjach rodziny. Dla mojej Mamy pozostało ono na zawsze bolesnym wspomnieniem. Jurek był dzieckiem bardzo udanym – był chyba najprzystojniejszy z braci, a co ważniejsze, odznaczał się dużą, jak na swój młody wiek, dojrzałością. Cechował go podobno wrodzony arystokratyzm, odziedziczony być może w genach, wraz z urodą, po francuskich przodkach. Moja babcia do końca swego życia, nawet w niemieckim obozie pracy, nosiła kameę z podobizną zmarłego syna.
W latach trzydziestych babcia, już jako wdowa, nadal mieszkała (do r.1938) w Ostrołęce, mając przy sobie dwoje najmłodszych dzieci, Henryka i Irenę. Starsze zdążyły się usamodzielnić, a nawet założyć własne rodziny (Tadeusz i Gustaw). Choć otrzymywana po mężu niewielka renta z trudem i to nie zawsze starczała na najskromniejsze utrzymanie, ciesząca się szacunkiem „pani profesorowa” nadal zajmowała w lokalnej społeczności wysoką pozycję i nie tylko we własnym mniemaniu, ale i w oczach otoczenia uchodziła niemal za „dziedziczkę”, sprawującą swego rodzaju patronat nad zbierającymi się u niej w kuchni kobietami, przeważnie prostymi, a tak prostodusznymi, że kiedy radio transmitowało z Częstochowy bicie kościelnych dzwonów, klękały na kuchennej podłodze, przejęte nabożną czcią!
Cofnę się teraz w czasie do lat 80-tych XIX wieku. Kilkunastoletni Jan Zajączkowski przyjeżdżał wówczas na wakacje do Miniewicz na Grodzieńszczyźnie. Majątek ten należał do wujostwa Kamieńskich – Jana i Leonii z Suzinów. Jak wiadomo, właśnie w miniewickim dworze, położonym malowniczo nad brzegiem Niemna, spędzała letnie miesiące i pisała swą nadniemeńską epopeję Orzeszkowa. Siostra dziadka, Katarzyna Rogowska, opowiadała mi m. in., jak pewnego razu jej swawolny brat Janek zjawił się przed Orzeszkową przebrany za starego Żyda (inspiracja – „Meir Ezofowicz”!), a ta – ku uciesze zebranych – nie poznała się na mistyfikacji, wdając się z rzekomym Żydem w poważną rozmowę. Podobno autorka „Nad Niemnem”, która własnych dzieci nie miała, tak była oczarowana żywą inteligencją chłopca, że chciała go nawet usynowić!
A oto jak swojego wuja Jana Zajączkowskiego zapamiętała Janina z Rafalskich Warnecka – przytoczę fragment jej wspomnień: „Nadchodził rok 1914-ty. W lecie brat Bronek został już wyprawiony do stryjostwa do Łomży, ojciec pojechał służbowo do Londynu w sprawie filtrów pospiesznych, my reszta spędzaliśmy wakacje nad Bałtykiem w renomowanym kąpielisku Połąga. Bardzo blisko w porcie Aleksandra III mieszkał z rodziną kochany mój wuj Jan Zajączkowski, kwintesencja wdzięku i talentów, inżynier marynarz, ongi po Port Arturze jeniec japoński. Któregoś dnia przegrywaliśmy na cztery ręce jakieś stare albumy kawałków salonowych. W pewnym momencie wujaszkowi przestał się podobać dźwięk klawisza „cis”. Nie namyślając się długo rozebrał bebechy pianina, ale na złożenie z powrotem zabrakło energii, wolał ze mną popływać. Kąpaliśmy się w naszych śmiesznych kostiumach i było bosko. – Nagle gruchnęła hiobowa wieść – w o j n a!”
Jan Zajączkowski ożeniony był (ślub we Lwowie 1899) z Marią Eysymont (1874-1945), córką sędziego Józefa Eysymonta h. Korab (1817-1899) oraz Juliette de Guillou (zm. 1903 w Jenakiewie w wieku chyba 63 lat). Józef Eysymont poznał swą przyszłą żonę, piękną Juliette, na balu dworskim w Petersburgu. Miał wówczas lat 38, ona – 16!
Ojcem Julii (zachował się jej portret z ok. 1855 r.) był Francuz Joseph de Guillou (ur. 1787 w Paryżu, zm. 1853 w Petersburgu), muzyk flecista, profesor Konserwatorium Paryskiego itd. – jego podobizna znajduje się w zbiorach Bibliotheque Nationale de France. O matce Julii wiem tylko tyle, że była z domu Duverdier i pochodziła z południowej Francji (metryki pisane na pergaminie spaliły się w roku 1944 , tak jak i wszystkie inne pamiątki rodzinne).
Ciekawostka – onże Joseph de Guillou, mój prapradziad, który w Rosji przebywał od r. 1830, był nie tylko wirtuozem gry na flecie, kompozytorem, krytykiem i animatorem życia muzycznego (m. in. założył pismo „L’artist Russe”), ale także – jak głosi rodzinna tradycja – skomponował hymn „Boże caria chrani”, którego autorem jest oficjalnie ks. Aleksiej Fiodorowicz Lwow – nie wypadało, by twórcą hymnu narodowego był cudzoziemiec! Informacja, jaką znalazłem w Internecie, uwiarygodnia – moim zdaniem – ten przekaz rodzinny: Guillou był mianowicie autorem libretta skomponowanej przez ks. Lwowa opery „Bianca und Gualtiero”, 1844 Drezno, 1845 Petersburg.
Wiem, że moi Dziadkowie, tj. Jan Zajączkowski i Maria z Eysymontów byli ze sobą dość blisko spokrewnieni, gdyż Józef Eysymont był chyba kuzynem Augustyna Suzina.
Maria z Eysymontów Zajączkowska, moja babcia, osoba z natury delikatna, łagodna i niezbyt zaradna, nie miała łatwego życia. Dziadek, będąc człowiekiem wybitnie inteligentnym i wykształconym (znał pięć języków), a także niezwykle atrakcyjnym towarzysko i powszechnie lubianym, był jednocześnie, jak to już pisałem, zupełnie pozbawiony zmysłu praktycznego, a często i najprostszego poczucia odpowiedzialności za los rodziny. Cały trud wychowania siedmiorga dzieci, i to w warunkach ciągłej zmiany miejsca zamieszkania, spoczywał na wątłych barkach mojej babci. Gdyby nie to, że w carskiej Rosji bardzo liczyło się jeszcze pochodzenie – dziadkowie należeli do wyższej kategorii szlachty, zwanej „stołbowyje dworianie” – nie wiem, jak potoczyłyby się ich losy!
Trudno się właściwie dziwić, że po powrocie do Polski w 1918 roku dziadek po prostu nie umiał, przy swoim charakterze, przystosować się do zupełnie nowej rzeczywistości – wszak biedna Polska lat 20-tych, a przedrewolucyjna Rosja to były dwa całkiem różne światy! Widzę tu pewną analogię do losów emigrantów rosyjskich, którzy wyrwani ze swojego środowiska i rzuceni na Zachód, ulegali często deklasacji – bynajmniej nie z powodu braku wykształcenia lub przez nieznajomość języka.
Powracając jeszcze do siedmiorga dzieci moich dziadków, wymienię, gwoli ścisłości, wszystkie z imienia. A więc: Tadeusz ur. 1900 Lwów; Jerzy ur. 1903 Jenakiewo; Wanda ur. 1905 Połtawa; Gustaw ur. 1907 Mińsk Mazowiecki; Jan ur. 1910 Błagowieszczeńsk; Henryk ur. 1912 Błagowieszczeńsk; Irena ur. 1917 Abo.
Dodam ponadto, że małego Gustawa, który urodził się na krótko przed wyjazdem rodziny na Daleki Wschód, pozostawiono na kilka lat pod opieką babki w Mińsku Mazowieckim, nie chcąc go narażać na trudy tak dalekiej podróży. Być może na tej decyzji zaważyło też stanowisko babki, Marii Gustawy z Suzinów Zajączkowskiej, która miała, jak się wydaje, dość apodyktyczny charakter. Chyba jednak nie była to decyzja trafna, bo kiedy po latach powrócili z Syberii i Gustaw po raz pierwszy zobaczył swoją matkę, zupełnie mu nie znaną, zwracał się do niej per „proszę pani” i do końca życia zachował żal o to, że go wówczas pozostawiła.
I jeszcze anegdotyczny epizod z życia babci: jako młoda panienka przez jakiś czas przebywała – w gronie innych panienek – u hrabiny Ledóchowskiej. Ta, kierując ich wychowaniem, dbała o wszechstronny rozwój tak duszy jak i ciała. Było to w praktyce dość zabawne i polegało na tym, że owe panienki, wykonując ewolucje gimnastyczne, które miały u nich wyrobić grację ruchów, jednocześnie, by nie tracić czasu, recytowały teksty modlitw: „Zdrowaś Mario” – podskok – „łaskiś pełna” – skłon w lewo, itd.!
Moja babcia miała liczne rodzeństwo:
Władysław Eysymont (1857-1917), zamordowany metodą defenestracji przez bolszewików w Odessie, żona – Jadwiga Zawiszanka, córka – Maria (1882-1961) Iv. Antoniowa Zajączkowska, IIv. Młynarska. Zmarły w Nowym Jorku dr Antoni Zajączkowski był przyrodnim bratem mojego dziadka, Feliks Młynarski natomiast to przed wojną współtwórca reformy walutowej, wiceprezes Banku Narodowego, delegat Polski w Lidze Narodów, w czasie okupacji – z upoważnienia rządu londyńskiego – prezes Banku Emisyjnego (słynne „młynarki” – okupacyjne banknoty!) Chyba w latach 60-tych były wydane jego dość obszerne wspomnienia. Nie chcę przechwalać się rodzinnymi koneksjami, ale dodam, że gościem w domu pp. Młynarskich bywał sam książę metropolita Adam Stefan Sapieha, a w akcie ślubu (1902) Marii Eysymontówny z Antonim Zajączkowskim figurują takie oto nazwiska świadków: „Józef Ginet Piłsudski – liberał, Ignacy Daszyński – poseł do parlamentu”! Nie mogę tu nie wspomnieć także o tym, że dla nas, tj. dla mojej matki, babci, cioci Ireny Zaruskiej oraz dla mnie, Feliks Młynarski okazał się mężem prawdziwie opatrznościowym – wykorzystując możliwości, jakie dawała mu prezesura okupacyjnego Banku Emisyjnego wydostał nas (mówiło się „wyreklamował”) z obozu pracy w Braunschweigu, dokąd zostaliśmy wywiezieni z Warszawy w pierwszych dniach Powstania. Bezpośrednio z Niemiec trafiliśmy – w stanie opłakanym – do Krakowa, gdzie Młynarscy przyjęli nas pod swój dach. Kraków był wtedy jeszcze pod okupacją niemiecką, wojska sowieckie weszły nieco później. Życie toczyło się względnie normalnie (lekcje fortepianu itp.) – o nas mówiło się żartobliwie: „nędza w salonie”! A propos muzyki: obdarzona pięknym sopranem Maria (Marylka) z Eysymontów Zajączkowska, będąc w Ameryce stała już u progu wielkiej kariery operowej, jaką przepowiadała jej sama Marcelina Sembrich-Kochańska! Miała nawet wystąpić w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Niestety śmierć pierwszego męża w roku 1915 pokrzyżowała te piękne plany artystyczne.
Wracając do Władysława Eysymonta – po rozwodzie z Jadwigą Zawiszanką (jej drugim mężem był Jan Miłobędzki) ożenił się powtórnie, tym razem z Rosjanką, i miał z nią trzy córki, które po jego tragicznej śmierci wichry rewolucji zagnały aż do Japonii. Jedna z nich miała na imię Halina. O ile wiem, przez krótki czas utrzymywały nawet kontakt z rodziną swego ojca w Polsce. Dalsze ich losy nie są znane.
Stanisław Eysymont, żona – Olesia (Aleksandra?) Jelinek zm. 1939, synowie: Stanisław, Józef, Bolesław, córka Julia. W latach okupacji urwał się kontakt i nic więcej o nich nie wiem!
;
Eugeniusz Eysymont (1858-1925), żona Maria Sroka (1876-1938). Ich dzieci to: Bolesław, Zofia, Mieczysław i Henryk. Eugeniusz Eysymont, czyli tak zwany „wuj Żeniek”, na początku XX wieku mieszkał wraz z rodziną w Borysławiu, a potem chyba we Lwowie, skoro właśnie tam w roku 1930 przyszedł na świat jego wnuk Janusz Eysymont, syn Bolesława, znany warszawski malarz, niestety już nieżyjący, którego w swoim czasie zaraziłem pasją badania rodzinnych powiązań. Lwowscy Eysymontowie utrzymywali przed wojną bliskie stosunki ze spowinowaconą z nimi rodziną Pierścińskich i byli częstymi gośćmi w położonych w pobliżu Lwowa Pustomytach. Ciotka Zofia Głębowiczowa przez jakiś czas nawet tam mieszkała. Jej brat Mieczysław był zawodowym oficerem Wojska Polskiego. Kiedy w 1939 roku Lwów znalazł się pod okupacją sowiecką, otrzymał on, tak jak inni oficerowie, urzędowe wezwanie, by stawić się u władz. Być może chcąc godnie się zaprezentować i wywrzeć odpowiednie wrażenie, udał się w wyznaczone miejsce w galowym mundurze, z szablą u boku. Wrażenie zapewne zrobił, ale do domu już nigdy nie powrócił – podobnie jak znany mu z Pustomyt Feliks Misiewicz, zięć Wandy Pierścińskiej, zginął zamordowany w Katyniu. Jego żona, wywieziona wraz z dzieckiem na wschód, chyba do Kazachstanu, powróciła wprawdzie do kraju po długiej tułaczce, ale mały Jędruś Eysymont nie przeżył. Został pochowany na cmentarzyku dzieci polskich w Teheranie.
Helena z Eysymontów Zawiszyna (1865-1935), mąż Jan Zawisza, (brat Jadwigi Zawiszanki), bezdzietni. Wuj Zawisza był podobno klasycznym typem staropolskiego szlagona – trochę utracjusza, a trochę domowego despoty: siedząc przy stole okazywał zwykle swoje niezadowolenie w ten sposób, że chwytał za róg obrusa i ściągał wszystko na podłogę! Zwykł też, jako rasowy bon viveur, wykosztowywać się na bombonierki czekoladek albo inne prezenty dla admirowanych przez siebie operetkowych artystek!
Siostry wuja Zawiszy – Weychertowa, Jeskowa i Czaplicka – dostojne matrony w fioletach, zasiadające na kanapie w salonie u Młynarskich, przyprawiały o pewne onieśmielenie nie tylko moją Mamę, ale nawet samą panią domu, Marylkę Młynarską! Ciotka Zofia z Zajączkowskich Jabłońska zapamiętała, że w latach 30-tych, kiedy sytuacja materialna wujostwa Zawiszów była już zapewne bardziej niż skromna, uczestniczyli oni wprawdzie w rodzinnych przyjęciach u Młynarskich, ale prawie nie brali udziału w konwersacji i po skonsumowaniu kawy z ciastkiem bezszelestnie znikali.
Moja Mama bardzo ciepło wspominała swoją ciotkę Helenę Zawiszynę. Opowiadała też, że kiedy w roku 1918-tym znalazła się po raz pierwszy w życiu w Warszawie i ciotka Zawiszyna zabrała ją na spacer do Łazienek, była w swej naiwności przekonana, że jadą do jakiejś łaźni, aby wziąć kąpiel!
Julia z Eysymontów Rafalska (1871-1940), mąż Bronisław, dzieci: Bronisław, Kazimierz (rozstrzelany przez Niemców w Warszawie 2 sierpnia 1944) i Janina. Bronisław Rafalski junior był zawodowym oficerem Wojska Polskiego, w czasie wojny przeszedł wraz z armią Andersa cały szlak bojowy i pozostał aż do śmierci na emigracji w Londynie. Synem Kazimierza jest Janusz Rafalski (ur.1936), muzyk jazzowy, natomiast Janina (1901-1988) to żona wybitnego aktora i reżysera Janusza Warneckiego (1895-1970), przed wojną dyrektora warszawskich teatrów, po wojnie profesora PWST i dyrektora Teatru Polskiego Radia. Jedną z jego ostatnich kreacji aktorskich była tytułowa rola w telewizyjnym spektaklu „Mistrz”, z udziałem m. in. Śmiałowskiego, Hanin, Borowskiego i młodego wówczas Gogolewskiego. Spektakl ten był w swoim czasie obsypany wieloma nagrodami, także zagranicznymi, i parokrotnie potem przez telewizję emitowany. Wspomnienia Janusza Warneckiego zostały wydane w latach 60-tych, natomiast wspomnienia jego żony, a mojej ciotki Janiny, stanowiące pewien przyczynek do dziejów polskiej inteligencji na pocz. XX wieku w Rosji, a także polskiego teatru w okresie międzywojennym, mam w rękopisie.
Ciekawostka: Julia Rafalska przyjaźniła się w latach młodości z Marią Curie-Skłodowską, która była jej koleżanką z pensji. Wobec rozbieżności zainteresowań – przypuszczam, że Julię bardziej interesowały nowe kapelusze niż nowe pierwiastki chemiczne – przyjaźń ta nie miała chyba większych szans na przetrwanie!
Jan Eysymont, ur. po 1874 roku, pracował na kolei, zmarł młodo na serce i nie założył rodziny.
Anna Eysymontówna, zmarła w wieku lat 18.
Henryk Eysymont, zmarł młodo na próchnicę kości.
Maria Eysymontówna, imienniczka mojej babci, zmarła zapewne w dzieciństwie.
Józefa z Eysymontów Jabłkowska (1876-1952), żona Bronisława Jabłkowskiego h.Wczele. Bronisław Jabłkowski był stryjem Feliksa Jabłkowskiego, naczelnego dyrektora dobrze znanego przed wojną mieszkańcom Warszawy Domu Towarowego Bracia Jabłkowscy . Po wojnie firma wznowiła działalność, ale w roku 1950 została odebrana prawowitym właścicielom i upaństwowiona. Pamiętam, że jako pięcio- czy sześcioletnie dziecko kilkakrotnie byłem wraz z Mamą (która z rodziną Jabłkowskich była bardzo zaprzyjaźniona) w wielkim gmachu firmy przy ul. Brackiej. Potem, kiedy nadeszły gorsze czasy – i dla Jabłkowskich i dla całego społeczeństwa – kontakty rodzinne zupełnie ustały. Aliści całkiem niedawno napotkałem w gazecie wzmiankę, że bracia Jabłkowscy (Jan i Tomasz, synowie Feliksa) podjęli starania zmierzające do odzyskania rodzinnej własności i że są o krok od pełnego sukcesu (już udało się im odzyskać kamienicę przy Chmielnej 21). Względy sentymentalne skłoniły mnie i moją Ciocię Irenę Zaruską – ostatnią pozostającą przy życiu z pokolenia moich Rodziców i pamiętającą jeszcze czasy przedwojenne (ur. 1917) – do napisania listu do braci Jabłkowskich. List spotkał się z sympatycznym odzewem ze strony p. Tomasza Jabłkowskiego, który okazał się b. miłym człowiekiem, ciocię Irenę (o której przedtem nie słyszał!) zaakceptował jako swoją krewną, i pragnie nawet podtrzymywać te zawiązane na nowo po tylu latach więzi rodzinne.
Moje osobiste wspomnienie związane z osobą ciotki Józefy Jabłkowskiej to wizyta, jaką moja Mama i ja złożyliśmy jej w końcu lat 40-tych w Krakowie. Mieszkała wówczas w czymś w rodzaju domu opieki. Pamiętam jak przez mgłę zarys jej postaci i to, że dostałem prezent – pusty flakonik po perfumach!
W wydanej niedawno po latach na nowo książce „Dom Towarowy Braci Jabłkowskich – romans ekonomiczny” jej autor, Feliks Jabłkowski, pisząc o swojej rodzinie zwraca uwagę na pewien paradoks: stryj Bronisław, który działał w ruchu socjalistycznym (był członkiem SDKPiL, więźniem X Pawilonu, wreszcie – wieloletnim zesłańcem), brał jednocześnie żywy udział w zjazdach rodowych, a nawet był na nich głównym mówcą. Choć większość uczestników tych zjazdów miała z pewnością poglądy z gruntu inne niż on, nikomu to nie przeszkadzało. Liczyła się więź rodowa! Wuj Bronisław, którego moja Mama znała już oczywiście z czasów dużo późniejszych, był podobno człowiekiem gołębiego serca, choć nieco szorstkim w obejściu. Mówiono o nim „Wujcio Krokodyl”.
Nic niestety nie wiem o środowisku rodzinnym mojego pradziada, sędziego Józefa Eysymonta, ale przypuszczam, że właśnie jego krewnym musiał być słynny „kuzynek January” – postać nader charakterystyczna. Tradycja rodzinna przekazała kilka jego bon-motów. Kiedy na przykład odwiedził jedną ze swych arystokratycznych ciotek, a ta, niezbyt ucieszona wizytą, przywitała go słowami: „Och, January – myślałam, że kto lepszy…”, błyskawicznie ripostował: „lepsi – do lepszych, a ja – do kochanej cioteczki!” Tenże January miał podobno zostać księdzem, ale zrezygnował z kariery duchownej, a swoją sutannę zostawił w kościele dołączając list do Pana Boga: „Weź tę sutannę, o Boże, January w niej chodzić nie może!”
Przejdę teraz do rodziny dziadka, Jana Zajączkowskiego. Ojcem jego był Gustaw Zajączkowski, chirurg wojskowy w randze pułkownika, a dziadkiem – Antoni Zajączkowski, nauczyciel w Słonimiu. Gustaw Zajączkowski, który miał młodo zmarłą siostrę Anielę, był dwa razy żonaty. Z Kożuchowską (podobno jakiś majątek na Ukrainie) miał syna Antoniego (1866-1915), także lekarza, który – represjonowany za działalność socjalistyczną – musiał uchodzić do Ameryki i tam zmarł, a jego żona Maria z Eysymontów, córka Władysława, powróciła wtedy z dwiema córkami do Polski. Drugą żoną Gustawa Zajączkowskiego była Maria Gustawa Suzin, córka Augustyna Suzina (1812-1896) i Andrzeiny Mrozowskiej. O tej ostatniej nic nie wiem, natomiast posiadam drzewo genealogiczne Suzinów, które dał mi przed laty nieżyjący już Adam Suzin, muzyk, kompozytor, autor wielu szkolnych śpiewników. Rodzina Suzinów, wywodząca się podobno z kniaziów ruskich, uzyskała na pocz. wieku XVII indygenat (herb Roch III) i chyba dobrze zapisała się w naszych dziejach, skoro wydała dwie wybitne i znaczące w historii Polski postacie: Adama Suzina (1800-1879), filaretę, sybiraka, przyjaciela Mickiewicza (patrz III cz. ”Dziadów”) i Pawła Suzina (1839-1863), jednego z przywódców i bohaterów powstania 1863 roku (patrz Konopnicka „Jak Suzin zginął”). Dodam, że w domu pp. Suzinów (wspomnianego Adama) bywali – na stopie towarzyskiej – nawet Radziwiłłowie (mam dokumentację fotograficzną z takiego spotkania w latach 50-tych, z udziałem Krzysztofa Radziwiłła).
Co do mojej prababki Marii Gustawy z Suzinów Zajączkowskiej, tzw. „cioci Guci”, która choć była żoną carskiego pułkownika, prowadziła nielegalną działalność socjalistyczną, to zachowała się anegdota, że kiedy przewoziła „bibułę” i groziła jej rewizja osobista, nie tracąc pewności siebie zwracała się do funkcjonariuszy Ochrany: „To bezczelność! Rewidować mnie, pułkownikową!! Paszli won!” Zmarła na statku, powracając z Ameryki po śmierci swego pasierba Antoniego Zajączkowskiego.
Dzieci Gustawa Zajączkowskiego i Marii Gustawy Suzin:
Jan Zajączkowski, mój Dziadek.
Katarzyna Helena z Zajączkowskich Rogowska (1875-1967), żona Bronisława. Na przełomie stuleci bardzo aktywna w ruchu socjalistycznym – od roku 1892 (rok założenia!) należała do PPS. Wycofała się z tej działalności chyba w momencie, gdy próbowano wciągnąć ją do przedsięwzięć o charakterze terrorystycznym, takich jak np. wrzucanie bomby do przejeżdżającego powozu. W okresie międzywojennym poświęciła się pracy społecznej, działając zwłaszcza na polu opieki nad dziećmi. Była m. in. inicjatorką akcji „Kropla mleka dla dziecka”. Odznaczona przed wojną Orderem Polonia Restituta i Krzyżem Bojowników Niepodległości. Napisane przez nią wspomnienia, do których jeszcze nie dotarłem, znajdują się w archiwum którejś z instytucji naukowych. Jako jedyna znana mi osobiście przedstawicielka pokolenia moich dziadków, „babcia Rogowska” była dla mnie prawdziwą „arką przymierza między dawnymi a nowymi laty”. Dwie inne ciotki mojej Mamy, Józefę Jabłkowską i Wandę Pierścińską, poznałem tylko przelotnie, gdyż nie mieszkały w Warszawie. Dzieci Katarzyny Rogowskiej to:
– Mieczysław Rogowski (zmarł ciężko ranny w Powstaniu), podobno typowany na ministra spraw wewnętrznych w przyszłym rządzie polskim (oczywiście nie komunistycznym!),
– Lech Rogowski, zamordowany przez Niemców w Wilnie,
– Janina z Rogowskich Doroszewska, autorka wielu wysoko cenionych w świecie prac naukowych poświęconych pedagogice specjalnej, wraz z Marią Grzegorzewską współtwórczyni PIPS-u (Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej), żona Witolda Doroszewskiego, autora monumentalnego Słownika Języka Polskiego. Osoba profesora Doroszewskiego i jego dorobek naukowy są zbyt znane, by o nich tu mówić. Nie wszyscy natomiast wiedzą, że w latach poprzedzających II wojnę światową tym, co wzbudziło niemal sensację w szerokim kręgu rodziny i znajomych, nie były wcale osiągnięcia naukowe, jakie już wówczas profesor Doroszewski miał na swoim koncie, ale – motocykl, który zakupił będąc na jakimś naukowym sympozjum w Detroit! Zresztą i sama podróż do Stanów Zjednoczonych była w owych, odległych już czasach, dużym ewenementem!
Wanda z Zajączkowskich Pierścińska, której posiadłość Pustomyty (kilkanaście kilometrów na południe od Lwowa) nieraz wspominała moja Mama. Obecnie jest to 20-tysięczne miasteczko, ale przed wojną Pustomyty miały chyba charakter wiejski, skoro w dniu imienin przybywała do dworu delegacja ludności, aby złożyć życzenia „pani dziedziczce”. Mąż jednej z córek Wandy Pierścińskiej, Feliks Misiewicz, był lotnikiem i podobno (choć osobiście włożyłbym to raczej między bajki) swoją galanterię dla dam wyrażał w ten sposób, że przelatując nad dworskim parkiem zrzucał na dół bombonierki czekoladek! Piękne to były czasy, szkoda tylko, że nie wszyscy w Polsce opływali wówczas w takie dostatki. Matka mojego Ojca, Paulina z Xiężopolskich Wąsowska, chcąc uraczyć go, jako najmłodszego, jajkiem (nie wiadomo: na twardo czy na miękko?), robiła to skrycie, aby pozostałym dzieciom nie było przykro, że nic nie dostały!
Wracam do rodziny Mamy – chyba z czasów socjalistycznej działalności „cioci Guci”, a potem jej córki Katarzyny Heleny Rogowskiej, datuje się znajomość naszej rodziny z Józefem Piłsudskim. Jak mi opowiadano, będąc któregoś razu u moich Dziadków, zadał kilkuletniemu wówczas Tadeuszowi, starszemu bratu Mamy, sakramentalne pytanie: „kim chciałbyś zostać, kiedy dorośniesz?”, a ten odpowiedział: „królem Polski”. Piłsudski uśmiechnął się i skomentował: „o, to robisz mi konkurencję!” A był to dopiero rok może 1903-4! W trzydzieści lat później tenże Piłsudski (człowiek, jak wiadomo, wielkiej skromności) zabierał w Sulejówku na spacer małe córeczki tegoż Tadeusza Zajączkowskiego (w Sulejówku mieli willę wujostwo Bronisław i Józefa Jabłkowscy).
Z pewnością interesujące, i to nie tylko dla mnie, są dzieje rodziny Kamieńskich h. Ślepowron, właścicieli majątku Miniewicze koło Grodna, opisane m. in. przez p. Barbarę Wachowicz w rozdziale poświęconym Orzeszkowej (nie pamiętam w tej chwili tytułu całości – książka chyba jest na wsi). Otóż Jan Kamieński (1827-1896), ożeniony z Leonią Suzinówną, rodzoną siostrą „cioci Guci”, został za udział w powstaniu skazany na Sybir. Z zesłania powrócił dopiero po dwudziestu kilku latach. (zachowała się reprodukowana niekiedy w podręcznikach fotografia Jana Kamieńskiego w stroju zesłańca). W tym czasie kuratelę nad majątkiem roztoczyły władze carskie, które zgodziły się na to, by Orzeszkowa, nie tylko zaprzyjaźniona, ale nawet spokrewniona przez matkę z rodziną Kamieńskich, mogła przyjeżdżać do Miniewicz i w wiejskiej ciszy oddawać się twórczości literackiej. To właśnie w Miniewiczach w latach 80-tych powstawało „Nad Niemnem” (niezbyt lubiana przez uczniów lektura, a szkoda!). Prototypem postaci Andrzeja, a po trosze i Benedykta Korczyńskiego, był nie kto inny jak dobrze znany autorce Jan Kamieński , a zawartą w powieści ideę solidaryzmu społecznego zrealizowała we własnym życiu córka państwa Kamieńskich wychodząc za mąż za szlachcica zagrodowego Klemensa Strzałkowskiego. O tym, jak bardzo żywa była ta idea jeszcze dla pokolenia mojej ciotecznej babki, Katarzyny Heleny Rogowskiej („cioci Kici”) , świadczyć może choćby to, jak po latach skomentowała w jakiejś rozmowie małżeństwo mojej Mamy (r.1940) z człowiekiem bądź co bądź z zupełnie innego środowiska: „Cóż za szlachetność! Wyszła za mąż za człowieka prosto ze wsi! Bez żadnego wykształcenia!” I naprawdę nie było w tych nieco egzaltowanych słowach nawet cienia ironii, a tylko szczery podziw i uznanie. Nawiasem mówiąc, Ojciec mój stając na ślubnym kobiercu był już po studiach i od dawna obracał się w środowisku inteligenckim!
Tragiczne były dalsze losy właścicieli Miniewicz: po wkroczeniu bolszewików sędziwy już wówczas Klemens Strzałkowski i jego syn Kazimierz (ur. 1905, rówieśnik mojej Mamy) zginęli bestialsko zamordowani przez otumanionych sowiecką propagandą mieszkańców sąsiadującej z dworem wsi białoruskiej (1940). Gdy z kolei po wyparciu bolszewików Grodzieńszczyznę zajęli Niemcy i wszczęli śledztwo dla ustalenia winnych zbrodni, żona Kazimierza, Hanna z Bukowieckich h. Drogosław (jej matka to Leonia Suzinówna, córka Cyriaka i Roksolany Rodziewicz-Billewicz), nie zgodziła się na wskazanie osób odpowiedzialnych za śmierć męża. Przeżywszy pod kolejną okupacją sowiecką kilkuletnią gehennę powróciła wraz z dziećmi do Polski dopiero w r. 1953 , a co jest niemal zabawne, pieniądze na podróż otrzymała od swoich sąsiadów, chłopów białoruskich, którzy powodowani współczuciem dla wdowy, a może i wyrzutami sumienia, zorganizowali na ten cel składkę!
Na koniec cofnę się jeszcze w mych opowieściach o ponad sto lat: wspomniany Cyriak Suzin, brat mego prapradziada Augustyna, chyba najmłodszy z rodzeństwa, będąc jeszcze skorym do niemądrych psot nastolatkiem, dopuścił się niesłychanego na owe czasy wybryku – rodzoną babcię, kiedy pochyliła się, aby poprawić ogień w kominku, uszczypnął znienacka w tę część ciała, która była w tym momencie najbardziej wyeksponowana. Ojciec wymierzył mu karę adekwatną do przewinienia: wygnał z domu – raz na zawsze, bez prawa powrotu. Przyjął go do siebie i wychował mieszkający już „na swoim” starszy brat!