Urodzony 10 grudnia 1936 w Puchałach. Syn Remigiusza (1888–1965)i Barbary Świato-pełk–Czetwertyńskiej (1900–1970). Żonaty (1969) z Magdaleną Findeisen (1943). Ojciec Barbary (1972), Adama (1974), Anny (1976), Jana (1978) i Gabriela (1984). Zmarł 25 czerwca 2014 w Miami na Florydzie, pochowany 31 października 2014 w Laskach.
W dniu 29 maja 1965 roku (a więc bez mała 50 lat temu), na Cmentarzu Woj-skowym w Laskach żegnaliśmy pułkownika Remigiusza Grocholskiego, bohatera walk o niepodległość, ojca synów i córek, którym przekazał wzór życia zgodny z dewizą: BÓG, HONOR i OJCZYZNA, wskazując zarówno tok rozumowania, jak i zasady postępowania.
Wymowne było wejście Pułkownika do Kościoła Świętego Krzyża w Warszawie. Za ojcem postępowali, według starszeństwa: Mikołaj, Barbara, Remigian, Michał, Anna, Ignacy, Franciszek, Włodzimierz, Piotr i Elżbieta. Wywołało to zrozumiałe poruszenie: niektórzy wstawali z miejsc, słychać było słowa uznania…
A kiedy rozpierzchną się jak ptaki po szerokim świecie, pozostanie na Nich to rozpoznawalne piętno Ojca — swoiste Esprit de corps. Można by tu zawołać: Stańcie do Apelu!\
Włodzimierz nie miał łatwego zadania. Nowa Polska nie dla wszystkich była opiekuńczą matką, ani tym bardziej przyjazną wartościom, którymi przepojone były do niedawna Domy Polskie, wśród nich Pietniczany i Strzyżawka. Nie widząc konieczności przystosowania się do mało zrozumiałych okoliczności, przebywał Włodzimierz we własnej, nieco wydumanej rzeczywistości, idąc przez życie z tym swoim zniewalającym uśmiechem, ufny i przyjazny ludziom, spieszący, kiedy tylko było trzeba, z pomocą. Za to bezkompromisowy w poglądach, stający w obronie wyznawanych ideałów z podniesioną przyłbicą — semper fidelis. Takimi byli niegdyś towarzysze Mohorta, podobnym rycerzem zdawał się być teraz Włodzimierz. I trudno nie dostrzec w tej postawie, geście i fantazji, uwielbianego Ojca.
Pod koniec pobytu w Warszawie, przeżył Włodzimierz fascynację Filmem, wchodząc w ten świat z właściwym Mu zaangażowaniem i radością życia.
Jednakże swoje spełnienie znalazł Włodzimierz dopiero w daleko stąd założonej rodzinie, dając własnym dzieciom wartości, jakie sam kiedyś otrzymał z pytaniem: „Kto Ty jesteś? Polak mały…”. Przekazywanie uświęconej pracą pokoleń tradycji jest naszym przywilejem, ale też i obowiązkiem zarazem. Wypełniał go Włodzimierz, jak to On — całym sobą. Do końca. Ale nie był przecież w tym osamotniony. Stała przy Nim Magdalena, na równi oddana najbliższym, z matczyną troską chroniąc Ich i wspierając. Doceniali to wszyscy odwiedzający ten otwarty, gościnny dom, znajdując w nim niczym niezakłóconą przyjaźń i serdeczność, atmosferę wszechogarniającej miłości. Ilekroć stykam się z tak dominującym uczuciem, zawsze powracam myślą do „Hymnu o miłości” św. Pawła z 1-go Listu do Koryntian: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał…”
Pietniczany i Strzyżawka przeminęły, stając się Kresowym Memento, polskim śladem na zgliszczach Litwy i Rusi. W ich zastępstwie powstają nowe gniazda Gro-cholskich, co prawda już nie o dawnym splendorze, lecz równie odporne na zawirowania i przeciwności losu, a nade wszystko utrzymujące świadomość duchowej i mentalnej więzi. Tym też przymiotom zawdzięcza swoją magnetyczną siłę „Krakowskie”, ów Genius Loci, gdzie pomimo upływu lat, każdy ma swoje miejsce, a świątynia w której teraz jesteśmy, stała się nieomal Ich domową kaplicą. Dlatego właśnie tam, wśród rodzinnych wspomnień i pamiątek, widzieliśmy się po raz ostatni.
Jeśli trafne jest porównanie niektórych ludzi do kwiatów, to Włodzimierz był jednym z nich. Nieodmiennie promienny i młody, z nieodłącznym poczuciem humoru, roztaczający aurę pozytywnego myślenia, pogodę ducha oraz przekonanie, że Prawda i Dobro, jako atrybuty Boga, muszą zwyciężyć. Łączymy z tym przecież naszą NADZIEJĘ, siostrę WIARY I MIŁOŚCI.
To z nimi pozostaniesz Włodzimierzu w naszych myślach i w przekazach po-tomnych: z Wiarą, Nadzieją i z Miłością. Pomimo to, jakże niewiele możemy Ci dziś ofiarować. Może… dalekie echo Narodowego Poematu? Przywołując zarazem pamięć innego poety, nadal obecnego wśród nas ks. Jana Twardowskiego. Niezwykłą bowiem moc uzyskuje poezja, kiedy łączy to co minione z dniem dzisiejszym, a to co obecne z czekającą nas wiecznością.
Jak wędrowne żurawie nad dzikim ostrowem,
nad zaklętym pałacem przelatując wiosną
i zaklętego chłopca słysząc skargę głośną,
każdy ptak chłopcu jedno pióro zrzucił,
On zrobił z nich skrzydła i do swoich wrócił.
Wystąpienie Stanisława Ledóchowskiego w Kościele sióstr Wizytek pw. św. Józefa Oblubieńca w Warszawie, 31 października 2014 roku, z okazji pogrzebu Włodzimierza Grocholskiego w Laskach.
Fototeka – Włodzimierz Grocholski
RZECZPOSPOLITA 15 października 1998 r.
Urodzili się 18 czerwca 1949 roku. Obaj są doktorami prawa. Lech Kaczyński wymyślił formułę Porozumienia Centrum, a Jarosław był do niedawna prezesem tej partii. Pełnili ważne funkcje w życiu publicznym po 1989 roku, między innymi Jarosław Kaczyński był szefem Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, a Lech prezesem NIK poprzedniej kadencji. Dzisiaj jeden jest posłem niezależnym, a drugi pracownikiem naukowym Uniwersytetu Gdańskiego.
Rozstrzygnijmy na wstępie: kto był Jackiem, a kto Plackiem?
Jarosław Kaczyński: – Ja byłem Plackiem.
Lech Kaczyński: – Czasem zamienialiśmy się rolami i ja grałem Placka, a Jarek Jacka.
To był panów pomysł?
Jarosław: – Nie pamiętam.
Lech: – To było wtedy, gdy miałem wejść na ten dach.
Jarosław: – Tak, to ja wszedłem, bo Leszek miał lęk przestrzeni.
Realizatorzy o tej zamianie oczywiście nie wiedzieli?
Lech i Jarosław: – Wiedzieli.
Ponoć nie mogli panów rozróżnić.
Jarosław: – Rozróżniali nas, bo to przecież byli ludzie z wprawnym okiem, wyczuleni na obraz, operatorzy, reżyserzy.
Lech: – Ale zwykli ludzie nas nie rozpoznawali.
Jak w ogóle panowie do tego filmu trafili?
Jarosław: – Był konkurs. Nasz wuj Stanisław Miedza-Tomaszewski po prostu wyrwał kawałek kartki z zeszytu, napisał nasze nazwiska i wysłał. A powiedział o tym, czy zrobił niespodziankę?
Jarosław: – Nie pamiętam. Myśmy się wtedy filmem bardzo interesowali, czytywaliśmy recenzje, cieszyliśmy się, gdy polskie filmy dostawały nagrody na festiwalach.
Lech: – Nie tylko filmy. Podczas radiowych transmisji z meczów lekkoatletycznych polskiego „wunderteamu” dostawaliśmy obydwaj gorączki z przejęcia. Jarosław: – I oczywiście marzyliśmy, by zagrać w jakimś filmie, ale to marzenie było bardzo abstrakcyjne, jak o wygraniu miliona w totolotka.
Lech: – Ja nie pamiętam, bym marzył, ale też nie miałam żadnych oporów, żeby pójść na pierwsze eliminacje. To było na Puławskiej, w sali kinowej. Zjawiło się ponad siedemdziesiąt par bliźniaków z samej Warszawy i okolic. Były nawet dwie trójki.
Jarosław: – Takie bliźniaki z zawodnikiem rezerwowym…
Lech: – Z częściami zamiennymi, jakżeśmy sobie wówczas żartowali. Na samym początku usiedliśmy grzecznie gdzieś z tyłu, a potem podszedł do nas przystojny mężczyzna, potem okazało się, że prawdziwy hrabia, Włodzimierz Grocholski, jeden z kierowników planu. I on nas przesadził z tylnych rzędów do pierwszego.
Co spowodowało, że to właśnie panów wybrano?
Jarosław: – Wydaje mi się, że byliśmy kandydatami najpewniejszymi, ze względu na stosunkowo dojrzały wiek i niezłe rozgarnięcie.
Lech: – Dobrze się zapowiadaliśmy.
Jarosław: – Dawaliśmy chyba największą gwarancję, że to nie skończy się plajtą. Jako ciekawostkę mogę jeszcze powiedzieć, że naszymi konkurentami, z którymi wygraliśmy, byli bracia Walendziakowie.
Lech: – Ale to nie byli ostatni konkurenci. Ostatni nazywali się Huberowie.
Zadecydowała więc gwarancja, jaką dawała dojrzałość?
Jarosław: – Podobno w ekipie filmowej były różne frakcje, w tym bardzo silna zwolenników braci Huberów. Rozstrzygnęło jednak chyba nasze 12 lat.
Kiedy panowie dowiedzieliście się, że to wy jednak gracie w filmie?
Lech: – Nad morzem, koło Cetniewa. 26 lipca 1961 roku. Tę datę pamiętam, bo jestem przesądny. Od tamtej pory uważam ten dzień za dobry, choć przez trzydzieści lat nic szczególnego w tym dniu już się nie wydarzyło.
Jarosław: – Dostaliśmy telegram, to znaczy rodzice dostali, że zapraszają ich w celu „finalizacji sprawy”. Pamiętam to określenie.
Lech: – Wydaje mi się, że to była „finalizacja gry chłopców w naszym filmie”, ale to może ty masz rację.
Jarosław: – Na pewno było to słowo „finalizacja”.
Kto najbardziej się cieszył?
Jarosław: – Obaj triumfowaliśmy. Rodzina też była zadowolona, nikt nie był przeciwny.
Podział ról odbył się bez żadnej dyskusji?
Jarosław: – Nie pamiętam, jak to się stało. Być może zaczęło się już w czasie, kiedy jeszcze trenowaliśmy z babcią, w trakcie eliminacji. Myśmy odgrywali sceny, a babcia siedziała i oceniała. Od dawna interesowała się aktorstwem i była wymagającym krytykiem.
Podobno robili panowie na planie różne psikusy?
Lech: – Ale nie na planie… Na przykład Jarek zamknął kierownika produkcji, i jeszcze kogoś, w jego pokoju. Ten pokój był w mniej uczęszczanej części wytwórni i nikt nie słyszał, jak krzyczeli.
I co potem?
Lech: – W końcu im otworzył. Wysłuchał „słusznej krytyki” i znów ich zamknął.
Gdzie były kręcone zdjęcia?
Jarosław: – Przede wszystkim w Łodzi, ale zaczęło się od Łeby. Nim jednak trafiliśmy na plan, zajęto się naszym wyglądem. Najpierw głowami. Z peruk nic nie wyszło, więc w końcu rozjaśniono nam włosy. I to potwornie bolało.
Dlaczego?
Jarosław: – Z powodu perhydrolu. Włosy nam się bardzo trudno rozjaśniały i trzeba było ten perhydrol jeszcze „zaostrzać”.
Lech: – Ale wolałem to, niż mieć na głowie perukę przez kilkanaście godzin dziennie. Mimo że włosy szybko odrastały i trzeba było całą torturę powtarzać.
Jarosław: – Robiono nam też piegi. Zajmował się nami artysta charakteryzator pan Szossler. Dodatkową atrakcją w Łebie było to, iż kręciliśmy na wydmach, które wtedy były poligonem. Było tam jeszcze mnóstwo odłamków po ćwiczeniach armii Rommla. I był osioł. Ale były z nim kłopoty, bo wbrew scenariuszowi wcale nie chciał nas zrzucać.
Tak was polubił?
Jarosław: – To był dobry osioł. Jego treser był natomiast dość dziwnych obyczajów…
Lech: – „Tresolog”, tak kazał się do siebie zwracać.
Jarosław: – Potrafił powiedzieć Helenie Grossównie, gwieździe przedwojennego polskiego filmu, która grała naszą matkę, że nie wygląda tak jak dawniej. Potem tłumaczył, że powiedział to „z ogródkiem”. Osioł nie chciał nas zrzucać, kazano nam więc wbijać mu jakiś klin w pachwinę, a on uparł się i już. Jak to osioł. W końcu przeskoczyliśmy przez niego.
Lech: – Pamiętam, że kogut też nie chciał piać.
Jarosław: – Najgorsze były pelikany. Zrobiono je ze skór zdartych z gęsi, więc nie najładniej pachniały, wewnątrz miały instalację elektryczną, która często szwankowała. I jeszcze lano wodę, bo to była scena burzy. Najpierw zimną, ale ponieważ nie można polewać dzieci zimną wodą, to potem zaczęli lać gorącą. Nie potrafili dobrać odpowiedniej temperatury. Wiatr do tej burzy robiono za pomocą śmigła samolotowego. Trochę nas zatykało. To była ostatnia faza zdjęć, pospieszna, najmniej przyjemna. Oczywiście najgorsze było to, że znów zbliżała się szkoła. Z pelikanami była jeszcze inna historia. Początkowo miały zjeżdżać na linie z czwartego piętra z nami na karku. Mama oczywiście zaprotestowała, i na pelikanach posadzono kukły.
Kaskaderów nie było?
Jarosław: – To była spora wysokość i kaskaderzy nie daliby rady. Zresztą za pierwszym razem te pelikany z kukłami rzeczywiście pospadały. Potem przy scenie wpadania do wody zastosowano już inną metodę. Byli kaskaderzy, młodzi pływacy z miejscowego klubu.
Jacek i Placek to przynajmniej na początku filmu dwa klasyczne ananasy, które nawet własną matkę traktowały mało sympatycznie. Nie mieli panowie kłopotów z zagraniem takich ról?
Jarosław: – „O dwóch takich, co ukradli księżyc” czytała nam na głos Władzia, nasza 14-letnia gosposia, gdy mieliśmy po pięć lat. Śmialiśmy się, bardzo nam się książka podobała. Ale gdy siedem lat później graliśmy w filmie, mieliśmy już absolutny dystans. Gdyby kazali nam strzelać, to strzelalibyśmy bez zmrużenia oka i bez poczucia, że nas to dotyczy. Po prostu film. Choć z drugiej strony radzieckich pionierów pewnie byśmy nie chcieli grać.
Lech: – Utożsamienia się z rolą nie było w najmniejszym stopniu. Jeśli mieliśmy jakieś obiekcje co do scenariusza, to na przykład takie, że w książce Jacek i Placek wracają do Zapiecka konno, a my w filmie szliśmy pieszo. Wolelibyśmy konno.
Jak wyglądały kontakty ze światem dorosłych?
Jarosław: – Bardzo mili byli reżyser Jan Batory i jego żona, która była reżyserem montażu. On rzeczywiście wiedział, jak postępować z dziećmi. W ekipie było dużo osób barwnych, natomiast nie było postaci – mówiąc dzisiejszym brzydkim językiem – menelskich, jakie też w tym świecie nierzadko się zdarzają.
Lech: – Większość odnosiła się do nas bardzo serdecznie, ale niektórzy przekraczali granice dobrego smaku. Zastępca kierownika produkcji, na przykład, budził nas rano w hotelu okrzykami: „Wstawajcie, wstawajcie! Babkę za frak i na Łąkową!”. Bo wtedy nami opiekowała się babcia, a na Łąkowej była wytwórnia.
Jarosław: – Zdjęcia trwały pół roku. Przez cały czas mieliśmy domową opiekę. Najpierw była z nami mama, potem zmieniła ją babcia.
I przez ten czas nie było żadnych sytuacji konfliktowych?
Lech: – Nie wpuszczano nas na robocze oglądanie scen. Batory uważał, że w ogóle nie powinniśmy się oglądać. Raz chyba tylko udało nam się wejść potajemnie do kabiny operatora.
Jarosław: – Bardzo lubiliśmy grać w piłkę. Leszek był bardzo dobrym bramkarzem i jak kierownictwo filmu patrzyło na te jego robinsonady, to byli przerażeni, że się poturbujemy. Chcieli, żebyśmy w piłkę nie grali, a myśmy o tym nie chcieli słyszeć, bo to był całkowicie niezrozumiały zamach na naszą wolność. Każdy stracony dzień na planie podwyższał koszty, a budżet filmu wynosił tylko siedem milionów złotych. Dla porównania „Krzyżacy” kosztowali czterdzieści milionów.
Lech: – Gdy kręciliśmy zdjęcia pod Łodzią, miejscowi menele wysłali do nas naszego rówieśnika z propozycją, że złamią nam „bezboleśnie” nogi, a my weźmiemy odszkodowanie i „odpalimy” im tylko parę groszy.
Jakie były aktorskie gaże?
Jarosław: – Czterdzieści tysięcy na dwóch. Poza tym mamie oddawano równowartość pensji plus sześćdziesiąt trzy złote diety plus apartament w łódzkim Grand Hotelu. Mieliśmy też dwie nauczycielki. Bardzo lubiliśmy, jak na planie były godziny nadliczbowe, bo wtedy już nie trzeba było się uczyć po pracy.
Lech: – Lubiliśmy włóczyć się po wytwórni, w której było bardzo dużo ciekawych rzeczy. Kończyli tam wtedy „Pasażerkę” Munka. Pamiętam, że prosiliśmy Aleksandrę Śląską, żeby pokazała, co ma w kaburze. Niestety, była pusta. Kilkakrotnie dosiadł się do naszego stolika w bufecie Bogumił Kobiela, który był bardzo miłym, sympatycznym i wesołym człowiekiem. Był tam też Marek Kondrat, który równolegle z nami grał w „Historii żółtej ciżemki”. Był od nas o rok młodszy i też mieszkał w „Grandzie”, ale w zwykłym pokoju. Co nas, mieszkańców apartamentu, napawało zrozumiałą pychą.
Jarosław: – Razem chodziliśmy na taką odpustową strzelnicę niedaleko hotelu. Jako zamożnych ludzi, „pracujące gwiazdy”, stać nas było na dużo strzałów. Strzelaliśmy jako tako, nawet nieźle. To wzbudzało wśród bywalców strzelnicy zdziwienie, bo nas powszechnie brano za dziewczynki. Mieliśmy długie, jasne włosy. Chłopcy wtedy takich nie nosili.
A co to były za zniszczenia w apartamencie, za które mama panów musiała zapłacić?
Jarosław: Grocholski, facet dwudziestoczteroletni – choć sam twierdził, że miał lat dwadzieścia sześć – był bardzo młodzieńczy. Dwunastolatek mógł się z nim zaprzyjaźnić. Zbierał starą broń, nie jakąś średniowieczną, tylko z czasów drugiej wojny światowej.
Lech: – Miał materiały wybuchowe, świece dymne, trotyl w kostkach, spłonki. Przynosił trotyl do naszego pokoju, podpalał. Nam się to bardzo podobało.
Jarosław: – Wiadomo, że podpalony trotyl nie wybucha, tylko się pali. Kiedyś wyłudziliśmy od niego świecę dymną i jakoś tak z ciekawości zacząłem ją pocierać. I w parę sekund cały pokój był w gęstym, lepkim dymie. Na szczęście Grocholski był tego dnia chory, leżał w swoim pokoju, piętro wyżej. Zbiegł w samych slipkach i unieszkodliwił tę świecę, rozsypując jej zawartość. Śmierdziało to nieludzko. Mama musiała zapłacić za solidne ekstra sprzątanie, pastowanie i odnowienie nadpalonych mebli.
Dlaczego pan to zrobił?
Jarosław: – Uczciwie mówiąc, nie wiem. Oczywiście nie byłem jakimś wariatem, wiedziałem, że nie można podpalać świecy w hotelu, miałem zamiar ją odpalić w jakimś stosowniejszym miejscu. Ale zwyciężyła ciekawość: „a jak potrę, to co będzie?”.
Lech: – Trzydzieści lat później siedzę sobie w biurze jako zastępca przewodniczącego „Solidarności”. Wpada Grocholski. Poznałem go, „dzień dobry”, „cześć” przywitał się. Pogadaliśmy chwilkę. Powiedział: – To ja za sekundę jeszcze wrócę. Wyszedł i od tamtej pory go nie widziałem.
Co było potem? Po powrocie do szkoły?
Jarosław: – Nic. Przemalowaliśmy się z powrotem na ciemno. I nic.
Żadnych obaw przed premierą?
Jarosław: – Film nie miał premiery, nie było żadnej uroczystości. Byliśmy tylko w dziecięco-młodzieżowym klubie „Zygzaczek” na nieoficjalnej premierze, pokazie dla członków tego klubu.
Lech: – Dzieci zadawały dociekliwe pytania.
Jarosław: – Były bardzo uczone. Mocno nas to bawiło.
Naprawdę nic się nie zmieniło w podejściu do sławnych aktorów w szkolnych ławach?
Lech: – Na pierwszy okres w siódmej klasie mieliśmy dość średnie wyniki, bardzo dużo trój. I wtedy wychowawca powiedział ojcu, że to dlatego, bo graliśmy w filmie.
A nie chwalili się panowie obiadami w SPATiF-ie, apartamentem w „Grandzie”?
Jarosław: – Nie doceniliśmy tych osiągnięć.
Nie było czytania recenzji z wypiekami na twarzy?
Jarosław: – Kłamałbym, gdybym powiedział, że pamiętam choć jedną recenzję. Ale pewnie czytałem. Z Shirley Temple nas nie porównywano.
Ale grę panów oceniono pozytywnie. Dlaczego nie zostaliście aktorami?
Jarosław: – Ani przez sekundę nie miałem zamiaru być aktorem. Jeśli w jakimś kierunku byliśmy w rodzinie delikatnie sterowani, to żeby zostać naukowcami.
Lech: – I było dla nas oczywiste, że po studiach należy zrobić doktorat.
Jarosław: – Wówczas fascynowała mnie Atlantyda. Chciałem być Schliemanem od Atlantydy. On odkrył Troję, a ja miałem odkryć Atlantydę.
Lech: – Jeszcze w szóstej klasie otrzymaliśmy propozycję gry w następnym filmie. Byliśmy nawet na próbnych zdjęciach, ale tylko po to, by nie pójść do szkoły. To była „Wielka, większa i największa”.
Jarosław: – Kolejną propozycję wystąpienia w filmie dostałem telefonicznie, gdy byłem na czwartym roku studiów. Potrzebowali osiemnastolatka. Zupełnie nie zrazili się tym, że miałem już dwadzieścia jeden lat. Przekonałem ich dopiero, gdy powiedziałem: – Proszę pana, ale ja mam 166 centymetrów wzrostu i 73 kilo wagi.
Często zdarza się panom oglądać ten film?
Lech: – Specjalnie na niego nie polujemy, ale często jest w telewizji, wtedy oglądamy przynajmniej kawałek.
Piosenkę kończącą film śpiewacie panowie sami?
Jarosław: „Ja jestem zuch i ty jesteś zuch, jest nas razem zuchów dwóch”. Śpiewaliśmy razem, fałszywymi głosami, ale później oczywiście podłożyły swoje głosy dwie aktorki.
Śpiewy panów nie bardzo się nadawały?
Lech. – Zupełnie się nie nadawały.
FOT. MICHAŁ SADOWSKI i Jacek i Placek na planie filmu. FOT. ARCHIWUM RODZINNE