Woźniakowscy uważają się za ludzi „działających w tle”, co jest oceną skromną, ale i sprawiedliwie satysfakcjonującą, gdyż tło – historyczne i społeczne – umieszczają wysoko.
Od razu trzeba dodać Czapskich, Pawlikowskich, Thunów i inne jeszcze rodziny z Woźniakowskimi spokrewnione lub skoligacone, gdyż bardzo mocno są ze sobą w dziejach powiązane poprzez dzieła i działania poszczególnych postaci, tworząc żywą tkankę kultury, zapewniając żyzną intelektualnie glebę obszarom większym niż granice ich ojczyzn.
Dobrze oddaje to zapiska Józefa Czapskiego, którego dzieci nazywały Jacka Woźniakowskiego, narratora rodzinnej opowieści, wujem, choć pokrewieństwo było bardziej skomplikowane: W 1924 roku wylądowałem z grupą malarzy krakowskich w Paryżu. W naszej grupie byli Polacy ze wszystkich dzielnic, dwóch Żydów, jeden Ukrainiec, a najzdolniejszy z nas wszystkich był… Polakiem aż z Kaukazu. Nie z Paryża, ale z Kaukazu właśnie przywiózł kult Maneta, van Gogha i nawet Picassa. W tym samym czasie takie same żywe strugi młodzieży wszystkich zawodów, bez pieniędzy, nieraz bez języka, docierały do uniwersytetów i akademii zachodniej Europy.
Pośród przodków prof. Woźniakowski wyróżnia ludzi, którzy byli twórcami pewnego środowiska czy pewnych toków myślowych, postaw umysłowych, im przypisując wielkie zasługi dla trwania polskiej kultury w „rodzinnej Europie”. W większości byli to humaniści, którą to dziedzinę mój rozmówca kontynuuje ukończywszy polonistykę w Uniwersytecie Jagiellońskim, później będąc profesorem historii sztuki w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Podczas spotkania w domu córki, pani Róży Thun, nie wystarczyło nam czasu na rozmowę o jego dorobku naukowym. Prowadzenie Wydawnictwa ZNAK, publicystyka na łamach „Tygodnika Powszechnego” od początku istnienia pisma, należą do innego obszaru aktywności, o którym mówiliśmy sporo.
Pradziadek pana profesora, Ignacy Woźniakowski, lekarz i ziemianin, którego „tok myślowy” obejmował oświatę na wsi i dobre gospodarowanie, podczas konnych spacerów ze swymi dwoma zięciami udzielał im mądrych rad oraz własnego zapału. Jeden z zięciów, Gabriel Godlewski, urządził – po raz pierwszy w Polsce – wystawę rolniczą z udziałem chłopów. Było to na samym początku XX wieku. Drugi zięć miał już w rodzinnej tradycji Maurycego Straszewskiego, filozofa, oraz Floriana – współtwórcę krakowskich Plant. Ojciec zaś Ignacego, prapradziadek profesora, był członkiem Towarzystwa Naukowego Krakowskiego, poprzedzającego w dziejach uczonych stowarzyszeń Polską Akademię Umiejętności.
Drugi pradziadek, Henryk Rodakowski, znany jako malarz raczej, spacerował w Zakopanem z Julianem Fałatem, przekazując mu ważne idee dotyczące zreformowania Akademii Sztuk Pięknych. Wokół takich ludzi formowało się środowisko płodne intelektualnie i aktywne w służbie kultury narodowej.
Po kądzieli ma Jacek Woźniakowski ogromną ciągłość, idącą przez sześć lub siedem pokoleń Pawlikowskich z Medyki, skąd promieniowała troska o pamiątki kolekcjonowane, o twórców w potrzebie, o ochronę przyrody. Kolekcję, przede wszystkim grafiki i malarstwa, zapoczątkował Józef Benedykt. Prawnuk, a dziadek mego rozmówcy, Jan Gwalbert, wykonał wolę zapisaną w niejednym rodzinnym testamencie przekazując nieomal całe zbiory rodzinne Ossolineum, które było fundacją – darem dla narodu. Znaczna ich część, w tym takie skarby, jak rachunki królowej Jadwigi albo komplet rycin Daniela Chodowieckiego (jedyny pełny), pozostała we Lwowie. W rodzinnej korespondencji Pawlikowskich powtarza się stale nakaz ocalania wszystkiego, co da się ocalić z dorobku polskiej kultury, szczególnie zagrożonej w dobie zaborów. Spadkobierca tej tradycji zwraca uwagę na cechujący ową korespondencję humor, taki staropolski surrealizm, zamiłowanie do absurdalnych dowcipów i wyrafinowanych gier słownych. Panią Różę Thun przywiodła ta opinia ojca ku bliższym wspomnieniom: rodzinnego zjazdu w Zakopanem, gdzie na Kozińcu jest Dom pod Jedlami – współczesne gniazdo potomków mocno rozproszonych po świecie.
Wśród kilkudziesięciu przybyłych, prawie wszyscy grali na różnych instrumentach, młodzież improwizowała scenki teatralne, przy tym też prawie wszyscy mówili o swoich działaniach na niwie społecznej, politycznej, samorządowej, o swojej obywatelskiej aktywności.
Woźniakowscy uważają się za ludzi „działających w tle”, co jest oceną skromną, ale i sprawiedliwie satysfakcjonującą, gdyż tło – historyczne i społeczne – umieszczają wysoko. Jeśli więc pani Róża, wybrana na radną Warszawy, prezesuje Fundacji im. Roberta Schumana, a jej brat Henryk stowarzyszeniu gromadzącemu i opracowującemu dorobek Emeryka Hutten Czapskiego, będąc jednocześnie dyrektorem Wydawnictwa ZNAK, to jest to kontynuacja wprost tego, co robili Pawlikowscy w Medyce, Maria i Józef Czapscy w Maison Laffitte.
Prowadząc ZNAK tata walczył z komunizmem, Henryk walczył na wolnym rynku, a ZNAK jest dalej tym samym wydawnictwem, wokół którego skupia się środowisko myślotwórcze. Fundacja Schumana urządza w Warszawie promocje książek krakowskiej oficyny, a zdarzyło się, że dwie ważne opublikowano wspólnie, co zresztą nie miało związku z pokrewieństwem szefów obu instytucji, lecz było wynikiem tego samego „toku myślowego”.
Tłem dla różnorakich działań pokoleń tych rodzin, z którymi skoligaceni są Woźniakowscy, była od dawna cała niemal Europa. Maria Czapska w książce Europa w rodzinie (nawiązanie do Miłoszowej Rodzinnej Europy) wspomina babkę Thunów, która osiadłszy z mężem (Czapskim) gdzieś na Witebszczyźnie, uczyła ją i brata Józia miłości do Polski, zapoznawała z dziełami polskiej literatury. Było to także działanie „w tle”, bez żadnego oficjalnego tytułu czy funkcji. Róża Thun dzisiaj podobnie wychowuje czwórkę swoich dzieci, wpajając im przekonanie, że wiele z tego, co nas otacza, od nas samych zależy, że wobec tego nie trzeba i nie wolno rezygnować z żadnej możliwości urządzenia czegoś lepiej niż jest. Często namawia dzieci, żeby dzwoniły do radia, jeśli coś w słuchanej akurat audycji porusza je, oburza albo skłania do uwag. Rozmawiając z ojcem i córką o ich rodzinnych dziejach, o tradycji tak bogatej, że można z niej wybierać to, co najlepsze, myślałam, że „działanie w tle” jest jednym z ważniejszych zadań obywatelskich dzisiaj, nie mniejszym niż było w ubiegłym stuleciu, choć innym. Samo tło zatarło się w dziejowych przemianach, więcej wysiłku potrzeba, żeby je rozpoznać. Historia rodzin inteligenckich pomaga w tym.
Mąż Róży Woźniakowskiej Franz Thun, doradca Zarządu Miasta Stołecznego Warszawy w sprawach kontaktów ze stolicami państw Unii Europejskiej, jest jej kuzynem po kądzieli. Jego narodowość trudno określić, choć ma obywatelstwo niemieckie. Rodzina, wywodząca się w średniowieczu z Austrii, rozsiadła się później licznie w krajach Europy Środkowej i Zachodniej. Wielu Thunów mieszka w południowym Tyrolu, czyli w granicach Włoch. Ważne w ich dziejach jest ostatnie trzechsetlecie związane z życiem w Czechach, gdzie jeden z członków rodziny był ministrem kultury. Inny Thun, minister oświaty w Austrii, napisał książkę o tym, że trzeba koniecznie, aby Czesi uczyli się po czesku.
Ich potomek uważa, że musi pomagać w budowaniu Trzeciej Rzeczypospolitej, bowiem jest ona niezbędna Europie, podobnie jak ważne były dla Europy niepodległościowe wysiłki Garibaldiego, na których wsparcie poszła spora część „tyrolskiego” majątku rodziny. I Pawlikowscy, i Woźniakowscy, i Czapscy, i Thunowie robią od wieków właściwie to samo: służą wspólnemu kulturowemu dziedzictwu, duchowemu i materialnemu, a wspólnotę pojmują bardzo, chciałoby się powiedzieć, demokratycznie czy też altruistycznie, ponad horyzontem własnej warstwy czy jednego narodu. Henryk Rodakowski, wspomniany przez potomka, nie będąc bardzo bogatym, namówił w XIX wieku milionera polskiego z zagranicy, żeby swoją fortunę zapisał PAU. Pani Róża przypomina zabiegi swego ojca około gromadzenia funduszy na odbudowę Dworku Łowczego w Krakowie, gdzie dzisiaj ma siedzibę ZNAK. Franz Thun zabrał żonę i dzieci w objazd obecnych siedzib swoich krewnych, z którymi jego i ich linie rozeszły się bodaj już w średniowieczu. Przyjmowano ich jak najbliższych, okazywano niewiarygodnej dawności i bogactwa biblioteki, galerie sztuki, zbiory pamiątek udostępniane do zwiedzania. Prof. Woźniakowski dopowiada córce (a mówi to historyk sztuki) jak wielkiej wartości dzieła znajdują się w zamkach, z ogromnym trudem dzisiaj utrzymywanych: freski, witraże w kaplicach zamkowych, detale architektoniczne, rzeźby, obrazy. – Oni to wszystko posiadają z całą świadomością, że to jest dobro ponadrodzinne. Trudno mówić, że to dobra narodowe – Thunowie rozmawiają po niemiecku, żyją we Włoszech, pamiętają o swoim austriackim pochodzeniu, czują przywiązanie do Czech, skąd wygnały ich władze komunistyczne. Pan Franz podpisał kilka lat temu dokument zrzeczenia się roszczeń do barokowego kościoła w dobrach jego rodziny, a dziadkowie mieszkający w Bawarii zwrócili doń cenny obraz ołtarzowy, będący w ich posiadaniu, odnowiwszy na własny koszt. Bywa, że Thunowie uczestniczą w otwieraniu wystaw albo muzeów, gdzie eksponatami są dzieła z ich majątków. Służą innym i to jest w porządku. Ci, którzy je gromadzili, są w dzisiejszej Europie u siebie, jak byli tyle wieków. To też jest w porządku.
Zakopiański Dom pod Jedlami zbudował pradziad pani Róży, żeby służył kolejnym pokoleniom, ale i po to, żeby pokazać zwiedzającym co można z drzewa zbudować, jakie piękności architektoniczne uzyskać. Ocalał ten dom dzięki wysiłkom babki profesora, która podczas wojny heroicznie broniła go przed kwaterunkiem niemieckim i sowieckim, potem przed upaństwowieniem, i znakomicie konserwowała, ubogimi środkami. Później Michałowa Pawlikowska, zarabiając w Londynie malowaniem portretów, wszystkie pieniądze posyłała na konserwację domu.
W rezultacie zjazdu rodzinnego powstaje stowarzyszenie do opieki nad Domem pod Jedlami, żeby pozostał zakopiańskim ośrodkiem ważnych dla kultury „toków myślowych”, żeby skupiał środowisko pragnące i umiejące na los kultury wpływać, i żeby nie przestał być domem rodzinnym, gdzie czują się u siebie ludzie żyjący bardzo daleko od siebie. – Zgodność co do tego była zupełna – powiada pani Róża i przypisuje to sile rodzinnej tradycji. Oboje z ojcem radują się takim poświadczeniem ciągłości – jednoznacznym i jednomyślnym. Jest ono zarazem zobowiązaniem, ale zobowiązania łatwiej wypełniać, gdy jesteśmy mocno zakorzenieni w tradycji właśnie, gdy dla własnego postępowania mamy wzory niekwestionowane, gdy pewne postępowania stają się oczywiste tak, że o nich nie mówimy, jak Jacek Woźniakowski nie mówi prawie nigdy o swojej służbie w AK podczas wojny.
Bogactwo tradycji, mnogość wzorów mogą, jak myślę, kłopotać, poprzez pokusę wielorakich do wyboru dróg. Przede wszystkim jednak wzbogacają. Przyszły historyk sztuki słuchał w dzieciństwie rozmów o ochronie przyrody, jako że jego dziadek Pawlikowski pasjonował się tymi sprawami, a na Koziniec przychodzili profesorowie UJ: Walery Goetel, Władysław Szafer, Stanisław Pigoń. Zapamiętał z tych rozmów i z artykułów dziadka to, że tęsknota za powrotem do stanu pierwotnego jest jałowa i bezskuteczna, że trzeba mądrze pożenić cywilizację z przyrodą, tej drugiej starając się nie niszczyć. Swój stosunek do pomysłu olimpiady w Zakopanem przypisuje tamtej młodzieńczej edukacji.
Woźniakowscy i potomkowie spokrewnionych z nimi rodzin, tak jak ich liczni protoplaści, tworzą wokół siebie środowiska promieniujące myślami o lepszym urządzaniu świata i aktywnością mającą to na celu. Za warunek niezbędny uważają brak uprzedzeń i najszerszą jak można wymianę idei. Gdy rozmawialiśmy o rodzinie, profesor wybierał się na Uniwersytet Hebrajski w Jerozolimie jako pierwszy wykładowca w Polskiej Katedrze, właśnie tam utworzonej staraniem powołanej do tego fundacji. Spotkaliśmy się po jego półrocznym pobycie i wtedy usłyszałam, że wśród żydowskich studentów wielka jest ciekawość polskiej kultury, historii i wspólnych polsko-żydowskich losów. – Jeśliśmy ocalili to wszystko, trzeba się dzielić z innymi.
Tekst powstał na podstawie audycji Rody uczone, nadanej w Programie BIS Polskiego Radia SA w styczniu 1999 r., sponsorowanej przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej.