Autorka prezentowanych poniżej fragmentów wspomnień, Janina z Rafalskich Warnecka (1901-1988), żona wybitnego aktora i reżysera Janusza Warneckiego, urodziła się w Połtawie jako córka Bronisława Rafalskiego i Julii z Eysymontów. Ojciec jej, inżynier-technolog, pracował w tym mieście jako specjalista w zakresie budowy wodociągów. Zbudował m.in. wodociąg w Połtawie, kanalizację w Astrachaniu, studnie artezyjskie u ks. Koczubeja w Diekańce. Rosja na początku XX wieku stanowiła chłonny rynek pracy, przyciągający wielu Polaków, którzy znajdowali dla siebie i swoich rodzin bardziej korzystne niż w kraju warunki egzystencji. Wspomnienia Janiny Warneckiej, napisane w kilkadziesiąt lat później, dają barwny obraz życia licznej kolonii polskiej w Połtawie i stanowią interesujący przyczynek do dziejów polskiej inteligencji w Rosji.
W roku 1914 rodzina Rafalskich przenosi się z Połtawy do Astrachania i pozostaje tam przez następne cztery lata, a w roku 1918 – już po wybuchu rewolucji bolszewickiej – powraca na stałe do Polski.
Siedemnastoletnia Janina Rafalska podejmuje wówczas studia w klasie fortepianu w Warszawskim Konserwatorium na Okólniku. Nawiązuje przyjaźnie ze studentami mieszczącej się obok konserwatorium Szkoły Dramatycznej, m.in. z Jadwigą Smosarską. W roku 1920, jeżdżąc pociągiem sanitarnym w pobliże frontu toczącej się wojny polsko-bolszewickiej, opiekuje się jako wolontariuszka rannymi żołnierzami.
Kontynuując następnie studia w konserwatorium podejmuje dorywczo prace zarobkowe, m.in. w Ministerium Robót Publicznych. Przekonuje się jednak, że kariera pianistki nie jest jej powołaniem, i że tym, co pociąga ją naprawdę, jest teatr. Jako jedyna z kilkudziesięciu kandydatek ubiegających się o posadę w Związku Artystów Scen Polskich zostaje przyjęta do pracy w charakterze sekretarki, a wchodząc dzięki temu do środowiska ludzi związanych z teatrem, zaczyna też próbować – z sukcesem – swoich sił jako aktorka. Występuje na scenie teatralnej w Warszawie i w Poznaniu, w roku 1928 wraz z grupą aktorów wyrusza na zagraniczne tournee – Paryż, Nowy Jork, Chicago, Londyn. Po powrocie do Warszawy, dnia 29 sierpnia 1929 roku staje na ślubnym kobiercu z Januszem Warneckim.
W latach 30-stych Janina Warnecka, niezależnie od działalności stricte artystycznej w teatrze, rozwija aktywność na jeszcze innym polu – dziennikarstwa. Współpracuje z Polską Agencją Prasową oraz z Polskim Radiem, na którego antenie ma swoje stałe felietony. Należąc wraz z mężem Januszem Warneckim do kulturalnej elity społeczeństwa lat międzywojennych, pozostaje w bliskich stosunkach towarzyskich z wieloma luminarzami polskiego życia literackiego i artystycznego, których cała plejada pojawia się na kartach jej wspomnień.
W latach okupacji pracuje m. in. jako kelnerka w słynnej warszawskiej kawiarni „U Aktorek”. Przeżywa trudne chwile, kiedy Janusz Warnecki zostaje – w związku ze sprawą zabójstwa Igo Syma – aresztowany przez Gestapo i osadzony na Pawiaku. Po upadku Powstania trafia, wraz z tysiącami mieszkańców Warszawy, do obozu w Pruszkowie. W okresie powojennym powraca do pracy w teatrze, występuje też w kilku filmach. Hanna z Nalepińskich Pieczarkowska, blisko zaprzyjaźniona z Janiną Warnecką od lat 20-stych, scharakteryzowała ją takim oto zabawnym wierszykiem:
Na Ninę W.
Chociaż w życiu codziennym była nieraz trudna,
Wielbicieli w młodości miała u swych nóg
I przyznać musi nawet wróg:
Była czasem nieznośna – ale nigdy nudna!
(opr. Henryk Wąsowski)
Dom nasz zawsze był pełen gości. Mama bardzo towarzyska, ojciec w wolnych chwilach lubił winta, koledzy mojego brata Bronka gromadnie sterczeli na tarasie, na parapetach okien, na podwórzu. W mieście było sporo polskich rodzin, przeważnie tzw. inteligencja techniczna. Polscy inżynierowie byli w Rosji wysoko cenieni i dobrze opłacani, w wielkim imperium carskim zawsze brakowało fachowców.
W Połtawie polskie rodziny – Żelechowskich, Czengerich, Kondrackich, Eynorów, Korolców, Mrozińskich – tworzyły tzw. towarzystwo. Bywały też u nas dwie – jak się wówczas mówiło – stare panny. Już same imiona brzmią dziś zabawnie: panna Kamilla i panna Ottonina. Nudne, bo nudne, ale rodaczki, trzeba było je przyjmować. Kamilla wchodząc zawsze mówiła: „Niech będzie pochwalony”, na co Bronek odpowiadał: „Na wieki wieków, atrament”. Kamilla była na szczęście głuchawa, natomiast Ottonina – straszliwie krótkowzroczna. Któregoś wieczoru weszła do bocznego pokoju i pomimo nawoływań nie wracała. „Nie mogę…nie mogę..” Biedaczka ciężko oparła się obiema rękami o komodę, na której rozłożone były lepy na muchy.
Polacy nie tworzyli może hermetycznie zamkniętego środowiska, łączyła ich jednak jakaś więź, której nie można było zerwać nawet wtedy, gdy przybysz z kraju wcale nie stał na poziomie. W niedzielę wszyscy gremialnie stawiali się w kościele katolickim, nie tyle może z pobożności, ile dla tradycji i podkreślenia swojej polskości. Piękny ksiądz Tarasewicz, niedoszły tenor operowy, dzierżył rząd dusz i przyjmowany był jako dobry kompan i partner w karcianych zmaganiach.
Prócz nas trojga (Bronka, Kazika i mnie) zawsze bywały u nas w lecie jakieś inne dzieci, kuzyni, np. Tadzio Zajączkowski, tak zwany „otczajannyj” – straceniec. Nasz nieoceniony stróż Moisiej mawiał: „Cej panycz swojeju smertju nie pomre…”. Tadzio sterczał na gałęzi najwyższego drzewa, wisiał nad otworem głębokiej studni, atakował silniejszych. Niestety Moisiej trafny zrobił horoskop – Tadeusza rozstrzelali hitlerowcy.
W płocie okalającym podwórze naszego domu otwierało się furtkę i wchodziło do bardzo starego sadu. Jabłonie powykręcane spazmatycznie, grusze, wiśnie, pachnące jakieś zioła, roje pszczół, rozgrzane słońcem powietrze, kwiaty rosnące dziko, maliny, pokrzywy, wielkie łopuchy. Wszystko tu żyło swoim odrębnym życiem, tętniło, świergotało ptasimi głosami, aż dziw jak kilka metrów od zaludnionego podwórza zaczynał się inny świat. Tam to spadaliśmy z drzew, nieraz boleśnie potłuczeni nie przejmowaliśmy się tym wcale. Co tam spadanie z drzew! Spotkała mnie gorsza przygoda. W lecie w mieście pętały się chmary Cyganek, miałam wtedy chyba pięć lat, bawiłam się na podwórzu, gdy śniada jejmość przekonała mnie za pomocą cukierka, że powinnam z nią pójść na spacer. Dopiero za rogiem ulicy lamentująca niania dopadła nas, zmieniając niejako linię moich przeznaczeń.
Święta w szczenięcych latach! Na Boże Narodzenie czy Wielkanoc czekało się z utęsknieniem. Mija drugi miesiąc od początku roku szkolnego – ileż to do Bożego Narodzenia? Obliczało się. To nie prezenty były ważne, ale sam nastrój, no i ferie. U nas święta obchodzono tradycyjnie. Wigilia, ileś tam dań, ryby, grzyby, uszka, jemioła, choinka w domu i wielki kinderbal w „Dworianskom Klubie”. Wkrótce po Bożym Narodzeniu osobna uroczystość – Nowy Rok. Nie do wiary, jak trwałe były zakorzenione tradycje – panowie winni byli „składać wizyty”. Zajeżdżał taki pan w czerni, z laską, koniecznie w cylindrze, zasiadał w salonie, pan domu zazwyczaj nieobecny, bo sam musi odrabiać pańszczyznę. Gość tkwi sztywno w fotelu, składa życzenia pani domu, z którą nic go nie łączy, albo odwrotnie – blisko zaprzyjaźniony widział ją wczoraj, właściwie nic nie ma do powiedzenia, powtarza wszystkie banały – pogoda, Duma, Rasputin, wypija kieliszek i pędzi dalej na trzecią, piątą, piętnastą „wizytę”. Pod wieczór upada ze zmęczenia i jak zwiotczały łachman, lekko podpity, wali się na łóżko bez sił. Za rok identycznie to samo.
Sylwestra obchodzono hucznie, ale my dzieci nie braliśmy w tym udziału. Mama w jakiejś powiewnej sukni usianej motylami schylała się nad naszymi łóżkami i wyjeżdżała z ojcem w nieznane nam regiony „na spotkanie Nowego Roku”, tak się nazywał Sylwester.
Wielkanoc miała zupełnie inną aurę. Już same przygotowania były pasjonujące. W domu coś w rodzaju trzęsienia ziemi, rwetes i harmider. Ucieranie, ubijanie, siekanie, tłuczenie orzechów, wszystkie rondle, patelnie, niecki, brytfanny zajęte, chrzęst ucieranych z cukrem migdałów w niepolewanych makutrach, baby tiulowe, szafranowe wiecznie w niebezpieczeństwie, mazurki w zagrożeniu – piana może opaść, żółtka mogą się zwarzyć, placki „usiąść”… W Wielką Sobotę jakoś strachy ustępowały, na stołach wszystko już polukrowane, przybrane, ulizane. I wtedy zaczynało się ustawianie stołu. Święcone nie stało na stole jadalnianym, tylko osobno w głębi jadalni przy ścianie. Biały obrus z bukiecikami bukszpanu, karafki, butelki, azalie, hiacynty, cynerarie i laki, pośrodku wielka baba z cukrowym barankiem na wierzchu, otoczona kolorowymi jajkami, obok szynka surowa litewska, z drugiej strony szynka zapiekana w cieście z ciemnej mąki (tę powłokę zjadał pies Ikar), zwój pieczonej kiełbasy, prosię z pisanką w pysku, prostokątne mazurki: marcepanowy, czekoladowy, cygański, pomarańczowy, wodny i licho wie jeszcze jaki, pascha z sera w kształcie przysadzistego obelisku przybrana cykatą. W sobotę o północy dorośli zbliżali się do stołu po kawałek szynki – symbol przerwania Wielkiego Postu.
W pierwszy dzień świąt tradycyjnie wkładałam nową suknię, już letnią, i bywało dosyć nudno, za to w drugi dzień świąt! Już o świcie Bronek oblewał mnie jeszcze w łóżku, zrywałam się wściekła i nieustający śmigus trwał przez cały dzień.
W dawnej Rosji, jak sobie przypominam, zawsze i wszędzie obowiązywały mundury. Nie mówiąc o wojskowych, cywilni też mieli czapki z wypustkami i insygniami, takież wypustki na kurtkach, sztubacy też oczywiście umundurowani – mundury, mundury do znudzenia. To właśnie było dziwne, że ludzie wolnych zawodów, ludzie nauki, profesorowie, nauczycielki, urzędnicy – wszystko tkwiło w mundurach. Polacy chyba wyłamywali się z tego zwyczaju, noszono długie surduty, żakiety-jaskółki, a na sportowo – szerokie pumpy do kolan. Panie naturalnie w gorsetach z podniesionym biustem – wszystko było nieważne: nogi, brzuch – furda! Talia! Talia osy to jest uroda, talię mierzono centymetrem – jeszcze ścisnąć, jeszcze dociągnąć, aż wyciśnięte ciało poszło w górę czy w dół. Niepojęte, że właśnie ta talia okrągła i twarda jak żelazo, bo opancerzona bryklami, liczyła się, a to, że figura wyglądała jak przełamana wpół i bardzo uwydatniała tył, było nieistotne. Obwód talii liczyło się na werszki, a na biuście modnie spreparowanej damy można było postawić talerz zupy. Przy wypiętej damie z powiększoną fiokami głową mężczyzna wyglądał nikło. Kuse marynarki, wąskie spodnie – nawet przy atletycznej budowie nie dorównywał obfitościom kobiety. Nadrabiał owłosieniem. Te wąsy, te brody, te loki, na nosie często pince-nez na czarnej tasiemce – tyle tego wszystkiego na twarzy, że gdyby się ogolił, nikt by go nie poznał. Właściwie młodo wyglądał chłopak do 18-tego roku życia, potem stawał się zarośniętym starszym panem i tak do końca życia – broda coraz dłuższa sięgała do pół piersi, w miarę siwienia odbarwiała się, upodobniając się do sierści łaciatego psa.
Być Polakiem w carskiej Rosji było i łatwo i trudno. Niby żadnego ucisku, szacunek dla fachowców, a jednocześnie byliśmy tacy inni, tamci na swoim, my przelotne ptaki. Kto czuł się Polakiem, eo ipso hołdował ideom demokratycznym, studenci wespół z Rosjanami należeli do tajnych kółek socjalistycznych. Słowo „Sybir” przestało być pojęciem geograficznym, było synonimem przemocy, upodlenia i zagłady, wujowie moi Feliks i Antoni powędrowali tam po 1905 roku i nigdy już nie wrócili. U nas w domu wciąż toczyły się dyskusje na tematy polityczne, zwłaszcza gdy pojawiał się kolejny zarośnięty młodzieniec przysłany przez ciocię Kicię do nocowania. Wuj Żeniek był wybuchowy, wiecznie w opozycji, gorąco dowodzący niewinności Dreyfusa, ale pamiętam jego wypowiedź na zimno, z uśmieszkiem: „- Bas bleu, parbleu…Sufrażystki domagają się równouprawnienia! Durne baby, nie widzą, że im to bokiem wyjdzie…ha!…walka płci, chcą nam „pokazać”! Może kiedyś to im się uda, no i co? Będą harować jak galernicy, a mężczyźni chętnie zrzucą część brzemienia z pleców. Czy nie widzicie idiotyzmu – domagać się pogorszenia losu!” Cóż powiedzieć na to? Powiem – hmm…
Stosunki ojca z robotnikami, mamy ze służbą były jak najlepsze. Wbrew powszechnym zakazom nie broniono mi przesiadywania w kuchni, co bardzo lubiłam. Siedząc na wyszorowanym stole, słuchałam gadek, piosenek, plotek. Może nie tak owocnie jak Puszkin, ale z przyjemnością. Mieliśmy starą nianię Eufemię, pracowała u nas 18 lat, aż do śmierci. W dzieciństwie była jeszcze „kriepostnaja”, nigdy o tym nie mówiła, ale kiedyś w kuchni rozgadała się, jak to pan kazał ją uwiązać do psiej budy na calą noc za jakieś przewinienie. Bała się nocy, bała się psa, krzyczała…Opowiadanie to zrobiło na mnie ogromne wrażenie, długo nie mogłam zasnąć, na drugi dzień ku jej zażenowaniu pocałowałam ją w rękę. Czasem przychodził do kuchni syn kucharki w haftowanej rubaszce z czubem naoliwionych włosów i wtedy śpiewało się ukraińskie pieśni, pamiętam:
U sosida chata biła
U sosida żynka myła
A u mene ni chatynki etc. etc.
Ulubionym tematem pogaduszek były zarazy, pomory, no i cuda. Widocznie kiełkowało we mnie poczucie obowiązku towarzyskiego – sama powinnam opowiedzieć coś ciekawego, nie tylko słuchać. Właśnie nadeszła kartka od cioci Mani – mamy śliczną córeczkę Irenkę. Było to siódme dziecko ciotki, trzeba było o tym fakcie opowiedzieć:. „Wiecie, moja ciotka ma tyyle dzieci…może dziesięcioro, bo jej się co miesiąc rodzi dziecko…takie małe…” „Ależ to niemożliwe, Niunieczka” – dyskretne uśmieszki. „Ale na pewno. Spytajcie mamy. Co miesiąc – nowe dziecko!” W tym momencie z głośnym brzękiem spadła ze ściany ogromna miedziana patelnia i dyskusja urwała się wśród śmiechów.
Jeszcze parę słów o niani Eufemii. Nade wszystko bała się pożaru, kiedyś w panice biegała po całym domu, że czuje swąd, a to właśnie tlił się obręb jej długiej spódnicy. Nie wierzyła w papierowe banknoty, pensję należało jej płacić w złocie. Składała ją przez wiele lat do woreczka „dla Kazieczki”, bo mojego brata Kazika kochała najbardziej, że taki szczupły, wrażliwy – może przeczuła jego tragiczny los. Starowinka nie miała żadnych potrzeb prócz…kawy. Ojciec wracając z wojaży zawsze przywoził jej piękną puszkę najlepszej kawy Ejnema. Eufemia, po rosyjsku Jewfimia – relikt minionych czasów, zatłamszona indywidualność, analfabetka, żyła dla nas, naszymi sprawami, nie żądając dla siebie nic. W Polsce chyba też istniał ten gatunek, zbliżony raczej do typu „rezydentek”, dziś już na szczęście zanikł kompletnie. Z osobą niani łączą się moje pierwsze kompromisy życiowe. Gdy mi czegoś odmawiano, z rykiem ogłaszałam, że opuszczam dom na zawsze. „Nianiu, pakuj się!” Wychodziłyśmy na ulicę z walizką, robiło mi się coraz głupiej, nikt mnie nie zatrzymywał. Szłyśmy tak przed siebie, wreszcie niania zagajała: – W domu pewnie wszyscy płaczą…Ikar skomli… a taki dobry deser miał być dzisiaj… ale to już nie dla nas… Powolutku złość odchodziła, ale nie mogę stracić swojej 6-letniej twarzy! Po ciężkich zmaganiach psychicznych decyduję: „Wracamy!” W domu udane zdziwienie: „Już wróciłyście?” Tu kończyła się moja wytrzymałość: wybuchałam wielkim szlochem: „Wieczornym pociągiem pojedziemy!” A wieczorem nikt mi już o tej decyzji nie przypominał.
Zabawne, jak rodzice moi, rdzenni królewiacy, a mama warszawianka, powoli nabierali śpiewnego akcentu. Byliśmy dwujęzyczni, w domu mówiło się po polsku, czytało się po polsku, prenumerowało się pisma polskie, przestawało się z Polakami…a jednak. Bardzo rzadko bywali u nas Rosjanie, z wyjątkiem pewnego inżyniera-elektryka nazwiskiem Mikołaj Iwanowicz Troickij. Ożeniony był z aktorką w Petersburgu, rozwiódł się, wyemigrował na południe, prosił o przyjęcie jego córki Toni do nas na lato. Miałyśmy po 11 lat. Dziewczynka była ładna, zadawała petersburskiego szyku, wszystko miała lepsze niż ja: buciki, sukienki, wielkie słomkowe kapelusze z pękiem czereśni. Spotkałam ją w 12 lat potem w Paryżu, występującą w Folies-Bergere.
Troickij miał dwa motocykle – Karła Iwanowicza i Amalię Karłowną, tak się nazywały. Zajeżdżał z hałasem na jednym z nich i od razu pędził do nas, do dzieci. Uwielbialiśmy go, bo też było za co. Interesował się nami i umiał wszystko. Na początek – pokaz akrobatyki, kilka salt w powietrzu, potem stawiał nas na głowie. Jeśli nie byliśmy należycie rozruszani, zaczynała się lekcja śmiechu. Śmiał się z początku lekko, potem coraz głośniej, dochodziło do takich parkosyzmów, że łzy nam leciały, wyczerpani do cna waliliśmy się na kanapy. W chwilach uspokojenia wyciągałam album. Robiłam na kartce akwarelą jakiś kleks, powiedzmy jaskrawo zielony. Nasz przyjaciel zaczynał wtedy malować obrazek w ten sposób, że mój kleks czy jakaś falista linia stawały się potrzebną częścią całości. Fascynujące było śledzić postępy akwareli – co też on wymyśli?
Ojciec mój był z zamiłowania astronomem i matematykiem. Stał u nas na strychu teleskop i kiedy przyjeżdżał pan Paderewski, razem obserwowali niebo. Paderewski wysoki, rudy i nie pamiętam, czy był bratem, czy kuzynem wielkiego Ignacego. Stale zamyślony i nieobecny, ożywiał się „przy gwiazdach i muzyce”, bo grywał na wiolonczeli. Kiedyś, gdy mama była zajęta, dostąpiłam zaszczytu akompaniowania mu – ach, oczywiście – był to polonez Ogińskiego.
Wtedy już ćwiczyłam systematycznie. Nasz profesor Schontag, skądinąd pedagog bardzo wzięty, był pianistą grającym jak maszyna do szycia. Szczery czeski patriota, częstował zawsze muzyką czeską, kazał grać Sharvenkę, Drdla czy Dworaka i dosyć mnie nudził. Nieszczęściem miałam łatwość czytania nut, duże utwory grałam a prima vista i zanim opanowałam utwór pamięciowo, już mi się znudził i odrzucałam nie oszlifowany, niewykończony.
Nie byliśmy wyjątkiem, posiadaliśmy dziwny przedmiot z korbą i ogromną tubą, zwany gramofonem. Wielkie czarne płyty grały chyba niecałą minutę i znów kręcenie korbą, zmiana szpilki. Gdyby istniały wtedy „złote płyty”, bezapelacyjnie zdobyłaby ją wykonawczyni cygańskich romansów Wialcewa.. Jej płyty zalewały rynek: „Oczi cziornyje”, „Gałązka jaśminu” czy „Gajda trojka”. Było w tych romansach bezwstydne obnażanie duszy, wulkany zazdrości i miłości, puchary wina, pędzące „trojki” sań, rozpacz, wszelkie uczucia maxi. Największą karierę międzynarodową zrobiły ”Oczy czarne”, większą może niż słynna „Modlitwa dziewicy” Bądarzewskiej, a przecież i ona, gdyby istniał wtedy ZAIKS, zostałaby milionerką.
Tym, czego żadne dziecko z naszego środowiska uniknąć nie mogło, były lekcje tańca. W jasnej sukience z szarfą poniżej talii związaną z tyłu na kokardę, z kokardkami we włosach, wypucowana, prowadzona byłam z braćmi do państwa Kondrackich. Mieli oni olbrzymi salon pełen nieoczekiwanych rzeczy, a więc ‘ekrany’ zasłaniające piece – wielkie prostokąty malowane lub haftowane, ujęte w mahoniowe ramy na kółkach, parawany „artystycznie” malowane w jakieś słoneczniki czy ptaki, garnitury białych złoconych mebli, wreszcie ogromny fotel Voltaire, w którym siadywała całkowicie zmumifikowana babcia. Przy fotelu stał podnóżek obity miękką tapicerką z frędzlą, a na oparciu na złotych sznurach wisiało coś w rodzaju mufki – jedwabna, haftowana poduszeczka pod głowę. Na ścianie był ogromny olejny obraz, przedstawiający Kleopatrę w krytycznym momencie jej życia, w palcach mianowicie trzymała małą żmijkę, której język pożądliwie zbliżał się do obfitego dekoltu. Na konsolach stały palmy, był też kącik chiński, kiwający się porcelanowy bonza, u góry na ścianie rozwinięte wachlarze. Wywoskowana na błyszcząco posadzka czasem trzeszczała ostrzegawczo, dom był stary. Pod ścianami siedziały mamy, ciotki, babcie, my skupialiśmy się po drugiej stronie, chłopcy osobno, dziewczynki osobno. Nadchodził maitre, taper uderzał w klawisze, no i zaczynaliśmy. Dziwaczność tańców była tak zadziwiająca, że przypominała zadania matematyczne, mnoga ilość figur tak skomplikowanych, że łatwo było pomylić ich kolejność, co psuło tok rozwiązywanych zadań choreograficznych. Zaczynam z partnerem jak Bóg przykazał, ale już po chwili trzeba było znaleźć się vis-a-vis, składaliśmy sobie jakieś ukłony, zmienialiśmy miejsca, raz ręce na biodrach, raz skrzyżowane, parę kroczków na prawo, parę na lewo, podskok, wszystko na komendę raz, dwa, trzy. Taper wybijał takt z precyzją automatu. Kończyliśmy „pas de quatre”, zaczynaliśmy „polkę-kokietkę”, „hiavatę”, „pas de patineur”, salonową lezginkę, mazura i wreszcie walc. To już było coś. Można było nakręcić się do zawrotu głowy. Ale żeby było trudniej, tańczyliśmy walca figurowego, zmieniało się partnera, , tenor maitre’a grzmiał: „En avant!”, „Rond!”, „A vos dames!” . Komenda tylko po francusku, takie były zwyczaje.
Niemal każdego roku przyjeżdżaliśmy do Warszawy, „żeby dzieci nie wynarodowiały się”. Ach, Warszawa… to był inny świat. Dziwne, wszyscy mówili po polsku, prędko z twardym akcentem, wszyscy się spieszyli… Wąska ulica Marszałkowska wydawała mi się bardzo elegancka, zwłaszcza wystawy sklepowe. Bardziej niż wystawy zabawek zaczęły mnie interesować niezliczone witryny Bogusława Hersego (Marszałkowska róg Kredytowej), poza sukniami eksponowane były piękne drobiazgi, kto dziś pamięta: jedwabne wstążki Pompadour, szerokie, w delikatne stylowe kwiaty, wstążki atłasowe, z mory, aksamitne, taftowe, strusie pióra plereuse wiązane dla przedłużenia naturalnej długości każdego włókienka, barwione wymyślnie – u nasady np. mocno pomarańczowe, rozjaśniane stopniowo do jasnożółtego i białego, tak pięknie falujące na kapeluszach czy sorties. Parasoleczki w niezliczone falbanki z tiulu, najprzeróżniejsze sztuczne kwiaty do przypięcia, bukieciki fiołków parmeńskich, perfumy Atkinsona, Gabilla, no i koronki, koronki – cienkie valancienne, mięsiste gipiury, hafty, szychy, śnieżne etole z gronostajów, soboli. Wewnątrz sklep Hersego urządzony był tak, że przyprawiłby o zawrót głowy dzisiejszego wielbiciela secesji. Te złocenia, powykręcane balaski przy pompatycznych schodach przykrytych malinowym dywanem, wszędzie lustra, rozebrane alabastrowe dziewice ze zniczami w dłoni, gabloty, wazy – ani jednej prostej linii! Za kontuarami panienki – sama elegancja, wdzięk, ściśnięte gorsetami, w oczach napięcie – byle uprzedzić życzenia klientki, byle dogodzić! Na piętrze salony z fotelami, separatkami do przymierzania i lustra, lustra, na sufitach esy-floresy, sztukaterie w rogi obfitości, girlandy, złocenia i kryształowe żyrandole. Na pierwszym miejscu jednak stawiałam nie wystawy Hersego, tylko „Aurelii”, Marszałkowska róg Złotej. „Aurelia” – gorsety! W wielkich lustrzanych szybach oglądałam z napięciem kilkanaście manekinów pięknych dam naturalnej wielkości. Prezentowały gorsety białe, różowe, czarne i fragmenty jakiejś bielizny. Manekiny były bardzo realistyczne. Osobny wyrafinowany akcent – jedna z dam była Murzynką. Niepojęte, jak firma mogła prowadzić tak duży sklep, sprzedając tylko gorsety jako jedyny artykuł! Później słyszałam plotkę, że był to zamaskowany dom schadzek.
Co trzeci dom na Marszałkowskiej to cukiernia. Wtedy nie mówiło się ‘kawiarnia’, tylko ‘cukiernia’, a ciastka były znakomite. Właściwie cała Warszawa pachniała mi babkami śmietankowymi, no i drugi nieuchwytny zapach – gaz. W dalekiej Rosji nie mieliśmy gazu i nos mój był wrażliwy na ten nowy zapach. Cukiernie oferowały stosy gazet i pism ilustrowanych, rodzimych i obcych, oraz bilardy. Panie raczej nie ukazywały się w bilardowych salonach, gdyż gracze zdejmowali marynarki, ukazując – nieprzyzwoicie – kamizelki i białe rękawy koszul.
Cała Marszałkowska rozbrzmiewała tępym tupotem końskich kopyt. Tępym? Właśnie, bo Marszałkowska wybrukowana była drewnianą kostką. Tak. Wierzyć się dziś nie chce, że jezdnię można wykładać drzewem jak podłogę w pokoju. Niszczyło się to, wybrzuszało, czerniało od wody i śniegu, ale było. Powiedziałabym, że była w tym jakaś elegancja, kameralność, nie umywały się do tych nawierzchni kocie łby.
Wiele nie pamiętam z tych pobytów w Warszawie, obowiązkowo bywaliśmy na Powązkach na grobach dziadków, w Zachęcie, raz w teatrze (chyba w Letnim w Saskim Ogrodzie na Fertnerze), w Łazienkach, w ogrodach Botanicznym i Pomologicznym na Nowogrodzkiej. Warszawę inną poznałam w roku 1918 i pozostałam w niej z małymi przerwami do końca życia.
Wracaliśmy na Ukrainę pełni wrażeń i znów braliśmy się do nauki. Kiedy skończyłam 10 lat, należało poważniej pomyśleć o mojej edukacji. Wielkiego wyboru szkół nie było, zdawałam więc do gimnazjum maryjskiego. Poszło dobrze i należycie umundurowana zasiadłam w ławce. Szło mi nad podziw łatwo i myślę, że od razu obrałam dobry system uważania na lekcjach, często wyrywałam się „do odpowiadania” i dlatego w domu nie miałam wiele do roboty. Jako jedyne dwie Polki w klasie byłyśmy bardzo dumne, gdy cała klasa miała lekcję religii, a nas zwalniano jako katoliczki. Miałyśmy religię wszystkie razem – kilkanaście dziewczyn z całego gimnazjum w różnym wieku, uczył ksiądz Tarasewicz.
W owych czasach uważało się, że człowiek wykształcony powinien mieć choćby pobieżną znajomość łaciny, a w szkołach łacina bynajmniej nie była przedmiotem marginesowym i młodzież obkuwała się poważnie i z wielkim mozołem. Jakiś tam procencik nabytych wiadomości zostawał do końca życia, a na pewno bardzo pomagał przy studiach nad innymi językami. Większość młodzieży uważała łacinę za dopust Boży, ale nierzadko młode umysły ulegały urokowi antyku, zwłaszcza gdy łacinnik był na poziomie. Z tych czasów zapamiętałam żartobliwy wierszyk, świadczący o znaczeniu języka łacińskiego w sztubackim życiu:
EGO po polu szatałsia,
MIHI PUER powstrieczałsia,
PUER LAPIDEM schwatił,
MIHI w CAPUT zapustił.
Istnym trzęsieniem ziemi w szkole były odwiedziny cesarzowej Marii Fiodorowny, matki „łaskawie nam panującego” Mikołaja II. Patronowała ona wszystkim instytutom maryjskim w całej Rosji. Ciało nauczycielskie drżało, drżał dyrektor i ostatnia pomywaczka. Nauka poszła w kąt, ćwiczyłyśmy dworskie ukłony, szorowano ściany, sufity, podłogi, przywieziono egzotyczne drzewka w kadziach.
Kilkupiętrowy gmach naszej szkoły usytuowany był przy wielkim placu w kształcie ronda. Na środku spory skwer-park, wkoło gmachy gimnazjum męskiego, korpusu kadetów, jakichś urzędów, jezdnia biegła koliście. Kawalkada powozów wolno okrążała rondo, w otwartym landzie cesarzowa, na chodnikach tłumy obywateli, stójkowi troili się w wielkiej gorliwości, wreszcie konie zajechały przed pompatyczny fronton szkoły. Stałyśmy szpalerem w hallu i wzdłuż schodów, gdy ukazała się matuszka-carowa ze świtą. Wolno kroczyła wśród miejscowych notabli, wyglądała jak królowa Mary angielska, a potem Lucyna Kotarbińska. Skomplikowany kapelusz w kształcie ula, boa z piór, niedługi tren, żabot, białe długie rękawiczki glasse, nieładna twarz pełna „łaskawości”. Tak przedefilowała, a my w najgłębszym plie ze złożonymi dłońmi. Jakie tam braki mogła zauważyć w tej wypucowanej gotowości, nie wiem, ale to chyba los wszystkich wizytatorów.
Wkrótce po „najjaśniejszej wizycie” zaszedł w szkole smutny wypadek. Umarła uczennica z szóstej klasy na „cukrową chorobę”. Składki, wieńce i trzeba było iść do cerkwi na panichidę i pogrzeb. Jak prymitywne zwierzątko nie znosiłam widoku nieboszczyków. W Rosji panował dziwny zwyczaj niesienia otwartych trumien na cmentarze. Odwracałam wzrok. Teraz w cerkwi stałam blisko katafalku, znałam dziewczynkę, wydawało mi się nielojalnością zamykanie oczu, toteż zerknęłam „w ćwierć oka” i … miałam dosyć. Dymy kadzidlane unosiły się wkoło, uszy wypełniały pienia djaka basso profondo, przerażający widok kilku popów długowłosych i brodatych – byłam bliska omdlenia. Widocznie bardzo zbladłam, bo tłum rozstępował się, gdy usiłowałam wyjść.
Nie orientowałam się wtedy wiele w sprawach ‘de publicis’, ale i mnie obiły się o uszy „gliniane nogi” – określenie caratu stojącego na glinianych nogach. Szeptano o niebywałych bezeceństwach i upijaniu się Rasputina, o traktowaniu carowej niby dziewki folwarcznej, o cudach, przepowiedniach, skandalach, o jego niebywałej bucie. Było to zresztą daleko, a my też mieliśmy swój skandal. W 1913 roku toczył się w Kijowie proces o rozgłosie w skali krajowej, a może nawet światowej, niczym sprawa Dreyfusa: słynny proces Bejlisa. Bejlis oskarżony był o mord rytualny. Dzieci szeptały: „zabił małego chłopczyka, wytoczył z niego krew na macę”. Ta koszmarna historia rozpalała nienawiści, mówiło się o pogromach, Żydzi na całym świecie byli poruszeni, petycje szły z wielu krajów, najznakomitsi adwokaci bronili Bejlisa bezinteresownie. Matki drżały o swoje dzieci, jakby się otworzyła jakaś czarna otchłań, okropna, nieznana, pełna tajemnic, mistycyzmu i fanatyzmu. W końcu Bejlisa uniewinniono i opinia publiczna uspokoiła się.
W klimacie ukraińskim dzieci chowały się zdrowo, nie uniknęliśmy oczywiście różnych zakaźnych paskudztw jak świnka, dyfteryt itp. Zresztą jak przez mgłę przypominam sobie wybuchające co roku epidemie z cholerą na czele. Mama moja, bardzo zdrowa i silna, padła ofiarą zarazy. Do kuchni przyszła chłopka z jajkami na sprzedaż, mama zauważyła na jej rękach podejrzane krosty, a babina: „Ne bojte sia, ce wispa!”. Bagatela! Wkrótce mama dostała 41 stopni gorączki, wywiązała się ospa, ta najgroźniejsza. Miałam chyba 5 lat, ale pamiętam, jak nas odseparowano, pokój chorej cały wyklejono czerwonym papierem, abażury lamp na czerwono, co rzekomo miało uchronić od dziobów po ospie. Uchroniło rzeczywiście. Dlaczego człowiek pamięta drobiazgi sprzed z górą pół wieku, właśnie te, a nie inne? Ja pamiętam, jak jedliśmy zielony groszek dziobiąc głośno widelcami, jak wbiegła pielęgniarka żądając ciszy i jak usłyszałam szepty: „barynia konczajutsia”, a mama podobno w malignie narzekała na blask brylantów, rubinów…Właśnie to zapamiętałam, a zupełnie nie przypominam sobie czasu jej rekonwalescencji.
Nasze miasto wsławione było bitwą ze Szwedami w 1709 roku, wciąż odkopywano ciekawe przedmioty, stare monety, broń, szkielety. Osobliwością była drewniana cerkiewka, w której Piotr Wielki modlił się o zwycięstwo, niewątpliwie rozsypałaby się w proch, gdyby nie obmurowano jej wkoło. Jakby w futerale przetrwała wieki, wewnątrz ikony wielkiej urody.
Nadchodził rok 1914-ty. W lecie brat Bronek został już wyprawiony do stryjostwa do Łomży, ojciec pojechał służbowo do Londynu w sprawie filtrów pospiesznych, my reszta spędzaliśmy wakacje nad Bałtykiem w renomowanym kąpielisku Połąga. Bardzo blisko w porcie Aleksandra III mieszkał z rodziną kochany mój wuj Jan Zajączkowski, kwintesencja wdzięku i talentów, inżynier marynarz, ongi po Port Arturze jeniec japoński. Któregoś dnia przegrywaliśmy na cztery ręce jakieś stare albumy kawałków salonowych. W pewnym momencie wujaszkowi przestał się podobać dźwięk klawisza „cis”. Nie namyślając się długo, rozebrał bebechy pianina, ale na złożenie z powrotem zabrakło energii, wolał ze mną popływać. Kąpaliśmy się w naszych śmiesznych kostiumach i było bosko.
Nagle gruchnęła hiobowa wieść – w o j n a ! Wszystko się zakotłowało, błyskawicznie znaleźliśmy się w Libawie. Pociągi odchodziły nieregularnie, zrozpaczone tłumy okupowały perony, pamiętam dantejskie sceny na hotelowym korytarzu, szlochy, spazmy, jakaś dama w koszuli z rozpuszczonymi włosami do pasa runęła na podłogę w ataku histerii, dzieci darły się, rwetes, nagle głos: „Spokój, przecież Niemcy nie zwierzęta!” Po paru dniach zaświtała nam nadzieja wyjazdu. Wstaliśmy bardzo wcześnie i wyruszyliśmy dorożką na dworzec. Kiedy po wielu peregrynacjach dotarliśmy wreszcie do domu, ojciec i Bronek już na nas czekali. Mieliśmy jeszcze pojechać do ulubionej wsi Gołtwy, gdzie nieraz spędzaliśmy część wakacji, ale wobec grozy wojny zrezygnowaliśmy.
Nie pamiętam nawet, czy odbył się wtedy tradycyjny Soroczyński Jarmark. Jarmarki te nie miały nic wspólnego z pojęciem handlu jarmarczną tandetą. Zjeżdżały przedstawicielstwa wielkich firm, w pawilonach można było kupić pierścień z brylantem, drogie futro, rasowego konia czy gitarę. Był to jednocześnie barwny pokaz folkloru, hoże Ukrainki w narodowych haftowanych strojach, sznurach korali, z wiankami na głowach, pełniły służbę dzisiejszych hostess, podawały narodowe potrawy – wareniki z ciemnej mąki z serem i śmietaną w malowanych miskach, słynny barszcz ukraiński, suche kijowskie konfitury i wiele innych specjałów.
Ja tu o jarmarku, a przecież wybuchła wojna. Wiele działo się na świecie, a i w naszym życiu zaszły zmiany. Ojciec uważał, że czas już zmienić miejsce pobytu, przed Ukrainą zmienił niejedno miasto, Bronek przyszedł na świat w Carycynie (późniejszym Stalingradzie). Wyłoniły się dwie możliwości. Propozycja objęcia posady dyrektora wodociągu w Kaliszu oraz budowa kanalizacji w Astrachaniu. Rodziców ciągnęło do kraju, a z drugiej strony każdego fachowca musiała nęcić wielka budowa, której kosztorys wynosił z grubsza 5 milionów rubli. Nie mówiąc już o zaszczytach, finansowo Kalisz i Astrachań przedstawiały się tak, jak złotówka do tysiąca dolarów. Na zwołanym ad hoc zebraniu rodzinnym dzieci opowiedziały się kategorycznie za Astrachaniem, Bronek kończył niedługo 17 lat, byliśmy pod jego wpływem. Zresztą Wołga… jedna z największych rzek, egzotyka, kawior, winogrona, pobliski Kaukaz – biedny Kalisz nie wytrzymał porównania.
Zdecydowano. Jedziemy do Astrachania. Tak się zakończył okres ukraiński.
Pewnego upalnego wrześniowego dnia 1914 roku znaleźliśmy się w Saratowie, mieliśmy wsiąść na statek i płynąć na południe. Trochę mnie zatkało, gdy zobaczyłam Wołgę, w porównaniu z nią Dniepr był strugą. W rzecznym porcie ruch wielki, kilka zakotwiczonych dużych statków, wkoło małe pieski-motorówki, rwetes, zgiełk. Reklamy dwóch największych kompanii pasażerskich – linii „Samolot” i „Kawkaz i Merkurij”. Właśnie wsiedliśmy na taki „Kawkaz” – w pierwszej klasie jak na owe czasy komfort niebywały, salony, gry pokładowe, prysznice. Płynęliśmy podziwiając szerokość rzeki i panoramę brzegów, nie brakło chórów z „Ej, da uchniem” i „Wniz po matuszkie po Wołgie”. Było coraz goręcej, krajobraz stopniowo żółkł, tylko w dalszej perspektywie zieleniły się winnice. Upał ponad 40 stopni, tłumy w porcie na biało, unosi się zapach ryb dość przykry.
W Astrachaniu powitało nas kilku panów w białych płótnach i wreszcie pojechaliśmy do nowego lokum. Było tego z 9 pokojów z oszkloną galerią, w której można by urządzać zawody na wrotkach.
Przyjęto mnie do 4-tej klasy ekskluzywnego gimnazjum prywatnego M-me Szawerdowej. W szkole byłam egzotycznym ptakiem „z zachodu”, mieliśmy w klasie 13 Ormianek. Tatarki, Kałmuczki i Kirgizki do szkół nie uczęszczały.
I tu, jak wszędzie na świecie, było sporo polskich rodzin. Patronowała im pani Stanisława Klimaszewska (zakład fotograficzny, specjalność – portrety artystyczne), wraz z dwiema siostrzenicami, panną Anną Arkuszewską (właśnie wtedy wróciła ze Szwajcarii, gdzie studiowała bakteriologię) i panną Florentyną Arkuszewską, fotografikiem. Miały własny obszerny dom, mieszkanie przylegało do zakładu. Pamiętam nieduży salonik z dziwną kanapą w kształcie zamkniętego koła, ze środka wystrzelała zielono wysoka palma. Ciocia Klimaszewska osiadła w Astrachaniu wskutek powikłanych losów zesłańców politycznych – już nie skleję – mąż, ojciec czy dziadek, dość, że tkwiła tu od 40 lat, obrastała w dobra i szacunek otoczenia, miała szeroką rękę w okazywaniu pomocy potrzebującym. Wszyscy mówili do niej „ciociu”.
Dyrektorem elektrowni też był Polak, inżynier Garszwa, ożeniony z Rosjanką – uroczą, brzydką, zezowatą i ponoć bardzo majętną. Nosiła najdroższe futro świata – szynszyle, bynajmniej nie od święta, lubiła psy i od niej właśnie dostaliśmy szczeniaczka, kolejnego Ikara. Polskie rodziny Wernerów, Łotockich, Bujków – wszyscy po latach spotkaliśmy się w Warszawie.
Gdzieś tam walczono, ale theatrum wojny było dalekie, czasem przejeżdżało wojsko na front kaukaski i na tym koniec. W jedzeniu żadnych braków, obfitość wszystkiego. Handlarze Ormianie i Tatarzy w ‘tiubietiejkach’ na głowie, sporo Persów z barwionymi henną na rudo brodami i paznokciami, spotykało się zakwefione kobiety, ale największe wrażenie zrobiła na mnie chińska para handlarzy, z racji biednych, zniekształconych stóp Chinki – relikt okrutnego zwyczaju bandażowania stóp dziewczynkom.
W stepach przylegających do Astrachania koczowali Kirgizi, Kałmucy w swoich jurtach wśród stad baranów, zamożniejsi mieli silne koniki kabardyńskie. Pstry tłum przewalał się przez miasto – narodowe stroje jaskrawo haftowane, dziwne w kroju obuwie z poddartymi czubkami, wielkie futrzane czapy Kirgizów w upał, jedwabne ‘bałachony’ Tatarek, skośne oczy-szparki, płaskie nosy, wspaniałe zęby – to była egzotyka. Kozacy, na Ukrainie z czerwonymi lampasami, tu mieli żółte. Ataman kozacki był w mieście wielką personą. Okręg astrachański obfitował we wszelkie dobra – rudę, sól, winorośl, ryby, zwierzynę łowną. Było tu wielu przemysłowców – niemal analfabetów obracających milionami. Przypominam sobie takiego milionera nazwiskiem Tielatnikow, miał dorastających dwóch synów i córkę, którzy byli tak grubi, że jeździli powozem zawsze w pojedynkę, we dwójkę nie zmieściliby się na siedzeniu.
Tuż za miastem były dwa niezwykłe jeziora: Ełton i Baskunczak – prawie różowe, błotko przy brzegu niebieskawe. Jeśli się zanurzyło gałązkę w płytkiej wodzie, po godzinie wyglądała jak piękny oszroniony stalaktyt, tak była obrośnięta solą. Wszystko wkoło było tak zasolone, że o żadnej roślinności mowy być nie mogło. Co innego step. Zaprzyjaźnieni Tatarzy zaprosili nas kiedyś do swojej jurty. To było wspaniałe: jak okiem sięgnąć płaski obszar, trawy falujące niby bezkresne morze, powietrze nie do opisania, przestałam się dziwić, że każdy ‘stepowy’ zapada w mieście na gruźlicę. Trzeba było uważać, żeby czegoś w jurcie nie pochwalić, bo taki przedmiot natychmiast ofiarowywano w prezencie. Przyjmowano nas zieloną herbatą, do której nie żałowano masła (porządnie zjełczałego), a już zupełnie oniemiałam, gdy hurma dzieci pożerała z ziemi stłuczone jajka razem ze skorupkami. Bardzo lubię Tatarów, to taki przyjazny, gościnny i wesoły naród.
Fortepian mieliśmy nowy, piękny, znów „Br. Diederichs”, a uczył mnie prof. Rossi, Włoch, stary pan w fotelu na kółkach, bo nogi miał sparaliżowane. Mowy już nie było o czeskich kawałkach, grałam preludia, potem inwencje Bacha z wielkim upodobaniem, młócąc poza lekcjami wszystko co było wtedy modne – „Odgłosy wiosny” Sindinga, serenady Braga i Schuberta, „Les adieu” Bohma i naturalnie miniatury Czajkowskiego.
Mniej więcej po roku zaczęli napływać jeńcy austriaccy i niemieccy. Niektórych ekspediowano na Syberię, wielu pozostało w Astrachaniu, zwłaszcza jeńcy cywilni, tzn. obywatele austriaccy i niemieccy, oczywiście wśród nich było mnóstwo Polaków z Krakowa, Lwowa czy Poznania. Wszystkie polskie rodziny uważały za swój święty obowiązek zająć się rodakami i było to o tyle łatwe, że – o idyllo – jeńcy opuszczali dowolnie obozy, spacerowali po mieście, ile chcieli. Ojciec miał ludzi przydzielanych do pracy przy budowie, wybierał Polaków, zapobiegając często dalszemu wywiezieniu, stwarzał fikcyjne stanowiska i jakoś to szło. Jeńcy pochodzili z różnych warstw, nikt z nich nie mówił ani słowa po rosyjsku, tęsknili do rodzin, więdli w oczach – wszystko to odżyło, gdy trochę się zaaklimatyzowało i zaczęło bywać w polskich domach. Przychodzili codziennie, mogli się wygadać, napsioczyć, zjeść czasem niezgorzej, albo jak inż. Beill, pograć na fortepianie. Przypominam sobie opowiadanie wesołego pana Nowakowskiego, lwowiaka:
– Chodzę sobie, paniedzieju, po targu… a tu na straganie micha kawioru… takiego, paniedzieju, żałobnego czarnego, a błyszczy tak wesolutko… Zachwalają, proszę skosztować…No to ja…naturalnie… z przyjemnością. Na migi pokazuję, że bez bułki nie mogę… no to jest kawałek bułki, smarują, paniedzieju, łychą ten specjał. Pycha! A na twarzy wykroiłem minę pełną rozczarowania: za słony… Na drugim straganie – za mało słony. Nakosztowałem się, paniedzieju, z pół funta i oto jestem, już nic jeść nie mogę, czegoś bym się napił…
Wigilie u nas zrobiły się niebywale liczne, co najmniej kilkunastu jeńców zasiadało do stołu – wszystko się skończyło w roku 1917, gdy zmieniły się jakieś tam władze, jeńców zamknięto nie na żarty i wielu wywieziono na wschód. Zezwalano tylko na chodzenie w niedzielę do kościoła katolickiego i wtedy można było podrzucić kartkę czy paczuszkę. Nieoceniona była pani Sienkiewiczowa, nasza kucharka, starsza babina w chustce mniej zwracała uwagę strażników i jej to właśnie często udawało się przemycić wałówkę. Sienkiewiczowa przetrwała u nas całe 4 lata, pokojówki Rosjanki zmieniały się częściej, prawie zawsze analfabetki, które z zapałem uczyłam „gramoty”.
Pomimo długiego upalnego lata, w Astrachaniu w zimie bywał śnieg i wtedy na miasto wyjeżdżały sanki. Zazwyczaj mężczyzna jadący z kobietą trzymał ją wpół. Było to tak naturalne jak w walcu, najsurowsze mamy nie protestowały, gdy młodzieniec obejmował córeczkę w talii, byłoby nawet w złym guście, gdyby tego nie zrobił.
W owych czasach zaczął dynamicznie rozwijać się film. Największa wytwórnia, Br. Chanżonkow, produkowała wcale nie najgorsze filmy. Jakże wiele z nich dobrze pamiętam! „Annę Kareninę”, „Wojnę i pokój” (Natasza – Karalli, która była właściwie tancerką – subtelna, powiewna, o wielkich czarnych oczach), „Przy kominku” (Płoński, Maksimow i wielka gwiazda Wiera Chołodnaja, też czarnooka brunetka, ongi uważano, że blondynki są niefotogeniczne), „Pieśń miłości triumfującej” według Turgieniewa, też z Chołodną, wreszcie wielki triumf kina niemego „Człowiek, który zabił” według Farrere’a z…tak, z Wojciechem Brydzińskim w roli głównej markiza de Sevigne. Pamiętam go doskonale, było tam jakieś porwanie z haremu i duża scena na cmentarzu w Eyub w Konstantynopolu.
Nasz bioskop „Moderne” był okazały, z palmiarnią i bufetem, jeszcze jeden złoty interes miejscowego milionera.. Poza rosyjską produkcją oglądało się Maxa Lindera, Chaplina i braci Marx. I dziś te komedyjki są bardzo śmieszne, tort kremowy rzucony w twarz, pies uciekający z wianuszkiem serdelków – efekty niezawodne, widownia mogła ryczeć do woli, przecież film był niemy. Mówiło się zresztą nie film, tylko ‘obraz’.
Cygańskie romanse zaczęły już nużyć, pojawiła się piosenka. Kilku piosenkarzy dość głośnych, przede wszystkim Ali, który występował jakoś kameralnie, stojąc z boku na tle zapuszczonej kurtyny. Ach, te teksty! Pointa jednej piosenki, niesłychanie śmiała, jak na owe czasy: zakochany namawia pannę do kupienia losu na loterię do spółki. I cóż? Wygrywają podwójne łóżko! Ha, wszystkie problemy upadły, przyszłość wyjaśniona. Najpopularniejszym piosenkarzem był Aleksander Wertyński, zrazu występował z ubieloną twarzą w stroju Pierrota. Publiczność szalała, jego teksty pisane były niezłym językiem, dość zręczne. Zdobył sławę poza granicami Rosji, latami występował jako emigrant w Paryżu, bywał też w Warszawie. Dla epatowania prostaczków opiewał narkotyki, samobójstwa, upadki na samo dno, milionerów, piękne damy w automobilach, wszystko razem było dość nowatorskie w sensie samego podania piosenki, bez emfazy, prosto i z dobrą dykcją (…)
Wiadomości wojenne były skąpe, gazety donosiły o zwycięstwach, ale coraz więcej ludzi powoływano pod broń. Istniało jeszcze takie pojęcie jak „front”, ludność w głębi kraju nie była narażona na bombardowania. Pomimo normalnych pozornie warunków wzrastało napięcie, szeptano o końcu imperium. Rasputin już nie żył, plotkowano, że carowa wpadła w melancholię, że choroba następcy tronu Aleksego robi postępy, coraz częściej padało nazwisko Lenin, oburzano się na okrutne dławienie strajków, gadano o zdradzie w dowództwie armii, gdzie tyle stanowisk zajmowali cudzoziemcy z generałem von Rennenkampfem na czele. Wreszcie wodzem naczelnym został wielki książę Mikołaj, rzeczywiście wielki, bo bardzo wysoki. Było rzeczą oczywistą, że jesteśmy w przededniu historycznych wydarzeń.
Wchodziliśmy w czwarty rok wielkiej wojny. Otrzymywaliśmy w gazetach wiadomości z Petersburga odpowiednio spreparowane, więcej się ufało pantoflowej poczcie. Najczęściej padało nazwisko Kiereńskiego, opowiadano o jego niezwykłych wystąpieniach, o jego efekciarstwie, jak to na wiecu w Wielkim Teatrze przemawiał leżąc pod sufitem na specjalnie skonstruowanej platformie. Tylu głośnych przywódców zginęło, kto by przypuścił, że Kiereński dokona żywota w wieku 90 lat w USA! Tam na północy wrzało, u nas nie działo się nic, miasto było we władzy żółtych kozaków, którym obce były jakiekolwiek rewolucyjne idee.
Wiosną 1918 roku byłam już po maturze (i ja, i Kazik – złote medale), pamiętam, byliśmy na występie pewnego pianisty, wyglądał jak sam Chopin, tylko wysoki. Pokazał się na ulicy w wielkim czarnym kapeluszu i pelerynie. Wieczorem grał wspaniale, pamiętam „Śmierć Izoldy” Liszta według Wagnera. W pewnym momencie wstał od fortepianu i przemówił: – Proszę wszystkich o powstanie i uczczenie chwilą ciszy… głos mu się załamał – zmarł wielki kompozytor Claude Debussy… zagram utwór Debussy’ego… może niezupełnie odpowiedni… skomponowany w przystępie dobrego humoru… Cake-walk… państwo wybaczą.
Lato było w pełni, gdy rozgorzała walka pomiędzy kozakami a bolszewikami. Wielka naturalnie w cudzysłowie, jeśli wziąć pod uwagę późniejsze przeżycia wojenne. Trwało to kilka dni. Strzelano gęsto, ale nie było ani czołgów, ani samolotów, nie wiem nawet, ilu ludzi zginęło. Nie mieliśmy żadnych zapasów, brakowało jedzenia. Kozacy sromotnie wiali, dopalały się niektóre domy, otworzyły się więzienia i obozy jenieckie, zaczynała się nowa era. Część robót przy kanalizacji zniszczona.. Nastąpił czas porachunków, słyszało się o wywożeniu ‘na taczkach’ złych zwierzchników, na szczęście ojciec tego uniknął, zaproponowano mu nawet kontynuowanie pracy, ale wśród ogólnego zamętu mowy być nie mogło o systematycznej pracy na budowie. Jedzenie zaczęło znikać, pojawiły się bandy rabusiów. Trudno było przewidzieć, jak potoczą się nasze losy, bądź co bądź cudzoziemców, coraz częściej myślało się o wyjeździe do kraju.
Wreszcie w sierpniu 1918 roku wyjechaliśmy statkiem, jeszcze pierwszą klasą, do Saratowa, stamtąd już II klasą koleją do Moskwy. Zatrzymaliśmy się u kolegi ojca, inż. Stebelskiego. Na ogół spokój, czynne teatry i kina.
Moskwa nie wydała mi się metropolią, dużo wąskich uliczek, tzw. pierieułków, kobiety w chustkach, ale magazyny znane z etykiet powitałam jak dobrych znajomych: Ejnem – kawa, Siu – herbata, Abrikosow – słodycze czy Daziaro – reprodukcje. Spacerowano po Aleksandrowskich plantach, pełno tam było kawiarń, grały orkiestry, tam też wybrałam się ciekawa stołecznego blichtru. Powodzenie miałam ogromne, zaczepiający obiecywali złote góry, biżuterię, wojaże, słowem podrywanie na wielką skalę. Ku mojemu wstydowi eskapada się wydała: gdy siedzieliśmy przy stole, zjawił się stróż z wiadomością, że tu ‘tacy’ przychodzili i pytali o panienkę… Nasz gospodarz huczał wielkim śmiechem ze mnie durnej: wyjaśnił, że samotna dziewczyna na Aleksandrowskim jest synonimem, delikatnie mówiąc, łowczymi przygód.
Trzeba było „wyrabiać papiery”, często słyszałam nazwisko posła Lednickiego, aż nagle gruchnęła wieść, że zabito posła Mirbacha. To znów przedłużyło nasze starania. Wreszcie po dwóch tygodniach pobytu w Moskwie wyruszyliśmy trzecią klasą, w twardych wagonach, na zachód. Jechaliśmy chyba dwie doby, potem przesiedliśmy się na chłopskie fury, na punkcie granicznym uprzedzono nas, że „eszelony” są nagminnie obrabowywane do nitki przez jakieś bandy. Nie było wyboru. Wypuściliśmy się pieszo i wyprawa się udała. Byliśmy poza Rosją. Znów okropna jazda, chyba czwartą klasą (i taka była!), aż stanęliśmy wreszcie w Warszawie, zdrowi i cali, ale całkowicie pozbawieni wszelkich dóbr doczesnych.
Zaczął się nowy okres, niestety jak się później okazało – międzywojenny.
Niewesoły był to widok – Warszawa 1918. Tkwili jeszcze Niemcy, były kartki na chleb, ludzie zastraszeni, zszarzali. Miasto było małe, a może tylko tak się wydawało, bo wobec braku szybszej komunikacji ludzie obracali się w swoich dzielnicach, nie wysuwając nosa dalej.
Akcentem rzucającym się w oczy były niezliczone kartki przypięte do bram domów: „Do wynajęcia cztery pokoje z wygodami”, „3-pokojowe komfortowe mieszkanie”, „Apartament 6-cio pokojowy od frontu”, „Kawalerka z łazienką” itp., wszystkie – ‘od zaraz’. Nie wspomnę już o zachwalanych pokojach „przy rodzinie”. Traktowaliśmy to jak rzecz normalną, że są wolne mieszkania, a że nie mieliśmy ani pieniędzy, ani mebli, wynajęliśmy dwa duże umeblowane pokoje na Marszałkowskiej 68. Nie wiem już, z jakiego powodu przenieśliśmy się potem na ulicę Piękną 62, gdzie stara pani Woyszwiłło wynajęła nam również dwa umeblowane pokoje. To mieszkanie łączy mi się zawsze z „Karnawałem” Schumanna, bo ktoś za ścianą stale to grywał.
Żyliśmy z dnia na dzień niby ptacy niebiescy, tyle się działo, a najmilsze z nowin – wiadomości o klęskach niemieckich. Wreszcie sromotnie, bo nieraz rozbrajani przez chłopców-gazeciarzy, szkopy wyniosły się. Warszawa odetchnęła, na światło dzienne wyszły karykatury „Wilusia” w hełmie ze szpicem – nie śniło mu się, że zakończy karierę rąbiąc drwa w Dorn!
Szły nowe czasy. Niepodległość !! Upajaliśmy się nią wszyscy – na ulicy pełno rozradowanych twarzy, ludzie czuli się jak więźniowie wypuszczeni na wolność. Zrywało się plakaty niemieckie, obrzydliwe gotyckie napisy z orłami, niby szczotką wymiatało ohydne relikty niewoli. Pojawiły się portrety marszałka Focha, prezydenta Wilsona, Piłsudskiego, Dmowskiego, Korfantego. Wszystko wydawało się proste, promienne – nareszcie sami, bez butnych Niemców, bez stójkowych i pristawów. Warto było tego dożyć! Zryw patriotyzmu połączył wszystkich, wzrosła wzajemna życzliwość, ludzie przypomnieli sobie, że można się śmiać serdecznie i głośno.
W konserwatorium dyrektorował wówczas znakomity skrzypek, Stanisław Barcewicz. Tęgi, czerwony na twarzy przesuwał się po korytarzach, dla mnie był Zeusem. Wkrótce jednak nastał dyr. Henryk Melcer. Chóry prowadził prof. Kazuro, z pianistów uczyli profesorowie Drzewiecki, Melcer, Jaczynowska, Przyałgowski i inni. Szybko pozawierałam przyjaźnie, ale – o dziwo – może bliżej zżyłam się z kilkoma studentkami ze Szkoły Dramatycznej, która była dosłownie za ścianą Konserwatorium. Narybek był i tu, i tam bardzo niejednolity, ze wszystkich zaborów i warstw społecznych, dziewczyny studiujące z potrzeby serca i z nudów, często piękne, jak u nas skrzypaczka panna Brinckenhoff, a w Szkole Dramatycznej Jadzia Smosarska. Jakoś nie pamiętam chłopców, chyba malowniczą postać mizernego, długiego Jerzego Lefelda, którego zresztą nigdy bliżej nie poznałam.
Tak to walczyłam z pianinem w nieopalonym pokoiku na Nowogrodzkiej i latałam na Okólnik w dziurawych butach.
Wojna skończyła się dla Europy, niestety nie dla nas. Szedł rok 1920-sty. Wielu mieszkańców zwijało manatki i opuszczało Warszawę. Na ulicach widziało się obce mundury – francuskie, angielskie. U jednej z moich ciotek zamieszkał kpt. Parissot, który, pilnie uczęszczając na jej jourki, odprowadzał mnie kiedyś do domu. Gdy weszliśmy w ulicę Piękną, w poszukiwaniu tematu spytałam, czy wie, co znaczy nazwa tej ulicy. „Oui, oui, je sais, c’est vous, mademoiselle!” – odpowiedział szarmancko. Francuzi byli pełni galanterii dla Polek, niejeden zostawił kawałek serca w Warszawie.. Wtedy Francuzi chodzili w glorii chwały, waleczni niczym Napoleon, opromienieni sławą Verdun, Ypres… tacy b y l i …
Niezwykle malowniczą postacią był generał Carton de Viart, bardzo elegancki postawny Brytyjczyk, zapalony myśliwy, który zresztą został w Polsce na Polesiu przez wiele lat. Nie miał oka, nie miał ręki. Opowiadano taką historyjkę: gdzieś na Polesiu miejscowy faktor naraił mu kwaterę. W czasie instalowania się w izbie generał usiadł i rozkazał ordynansowi: – Zdejmij mi rękę… co ordynans wykonał. Faktor wytrzeszczył oczy. Generał wyjął oko i włożył do szklanki. Po chwili rozkazał: – Odkręć mi głowę!… Faktor zemdlał.
Kto żyw zaciągał się do wojska. Brat z architektury powędrował do jakiejś szkoły, gdzie przemienili go w sapera. Starszy Bronek wrócił wreszcie po wielu peregrynacjach z Londynu, gdzie długo leżał na wyciągu z przestrzeloną nogą, przywiózł Virtuti Militari i angielski Military Cross, paradował w niebieskim hallerowskim mundurze z koalicyjnym pasem przez ramię.
Nijako było mi zdrowej i silnej nie brać udziału w ogólnym zrywie. Rodzice słyszeć nie chcieli, żebym sama jechała w nieznane, ukończyłam więc kurs Czerwonego Krzyża, ale praca na dworcu warszawskim bynajmniej mi się nie uśmiechała. Na szczęście napatoczyła się przyszywana ciotka Chrzanowska z Wilna, która została przełożoną sióstr w pociągu sanitarnym. Pod jej opieką zostałam wcielona do pociągu nr 71, nazywał się dezynfekcyjno-kąpielowy, ale w razie potrzeby musieliśmy opatrywać rannych i chorych żołnierzy. Pociągom tym patronowały panie Olizarowa, Ciundziewicka, Ciechanowiecka i Dzierzgowska, poznałam je na wstępnym zebraniu i otrzymawszy nominację, zbierałam się do drogi, ulegając jednak modzie, poszłam do ‘jasnowidzącej’. Był to okres, gdy wszelkie pytie ogłaszały się w gazetach zupełnie bezwstydnie i miały ogromne powodzenie. Udałam się do pani W., która patrząc mi przenikliwie w oczy, rzekła:
– Wybiera się pani w podróż… nie radziłabym… widzę…widzę…coś jakby zakaźna choroba i no…ta… ciemność… niech pani nie jedzie…
Chyba nigdy w życiu głupiej nie zmarnowałam pieniędzy. Na front pojechałam, pielęgnowałam chorych na tyfus, nie zaraziłam się i nie umarłam.
Jeździliśmy tym pociągiem nr 71 po dalekich kresach, ze Zdołbunowa wróciliśmy do Równego i po tej okolicy przeważnie kręciliśmy się w kółko. Nie pamiętam nazwiska komendanta naszego pociągu, natomiast spotykaliśmy nieraz bratni pociąg nr 70, którym kierował dr St. Liebhardt, lwowiak, brat-łata, który nawet w tych warunkach potrafił wyczarować dla mnie kwiaty.
Wojna ma w sobie coś z narkotyku, trudno było na razie wejść w uporządkowany tryb życia, co prawda podniet w naszym kraju nie brakowało. Plebiscyt na Śląsku, wszystko dopiero się organizowało, tworzyło na nowo. Niby sami rodacy, a przecież z trzech tyloletnich zaborów – inna mentalność, inna musztra w wojsku, nawet język różnił się bardzo. Dochodziło do nieporozumień. Pewna pani ze Lwowa skarżyła się, że nie może dostać b i l u . Co zacz bil?! Po prostu – słonina. A słynne: Marysia w pogrzebie rozlała śliwki – Marysia w piwnicy rozlała śmietanę. Albo – mąż mi na imieniny sukienkę podniósł (ofiarował). A poznańskie „prężenie fieran”, „usztywnianie męskich przodków” (u koszul). Lwowskie borówki to warszawskie czarne jagody, a borówki – gogodze. Niezapomniany prof. Noakowski, człowiek-cudo, napisał na kartce przypiętej do tablicy na korytarzu Politechniki: „Przyjmuję po poniedziałkam, środam i piątkam”. Wisiało to krótko, bo ktoś z wielbicieli ukochanego profesora skorygował.
Tak to pogwarzyli rodacy i nie było to pozbawione wdzięku, mniejsza o to, że wyśmiewano się nawzajem.
Najbardziej charakterystycznym akcentem warszawskiej ulicy byli chłopcy-gazeciarze. W pewnych godzinach obsiadali redakcje, a otrzymawszy plik gazet, pędzili w tempie wyścigowym na miasto, wrzeszcząc wniebogłosy nazwy pism i sensacyjne nagłówki wiadomości, np. „Siedem trupów w jednej wannie!”, „Pani szpilką zabiła pana!”, „Podkop pod bank!” . Niejeden, gdy sprzedał gazety, oferował wieczorem bukieciki kwiatów, wskoczywszy na stopień dorożki, wiozącej parę w Alejach Ujazdowskich.
Warszawa po pierwszej wojnie światowej była podzielona na rejony zupełnie do siebie niepodobne.. Nowe budownictwo dzisiejsze ujednoliciło wiele dzielnic – oglądając zdjęcia trudno zgadnąć, czy to Praga II, czy Ursynów. Ongi różnice były wielkie. Dostojna Aleja Ujazdowska, okupowana przez zamożnych ziemian, wymuskane panie z pieskami na smyczy, ładnie ubrane dzieci z bonami. Nowy świat – dzielnica kin, teatrzyków, restauracyj, spacery w niedzielę po mszy u Św. Krzyża, Krakowskie Przedmieście z pałacami, zakończone placem Zamkowym ze strzelistą kolumną Zygmunta i zamkiem królewskim, a tak niedaleko – Bielańska, Tłomackie, Nalewki. Inny świat, miasto w mieście, czarno od chałatów, jarmułek, bród, pejsów, szwargotliwy jidish, zatłoczone chodniki, ręcznie ładowane wózki, biznes wszędzie – w sklepach, na piętrach, w czeluściach przepastnych podwórek, jakieś pasaże, szwalnie, warsztaty rzemieślnicze, mrowie dzieci i pluskiew, szyldy wzdłuż i wszerz kamienic, najdziwaczniejsze nazwiska: „Icek Różanykwiat”, „Ryfka Rękaw”, „Mojsze Pistolet”, „Ostatnie paryskie nowości”, „Koszerny drób”, fabryczki guzików, sztucznych kwiatów, koronek.. Jeśli czegoś nie było w sklepie, właściciel posyłał Srulka do innych „interesów”, aż poszukiwany towar się znalazł. Wypuszczenie klienta? Samobójstwo. Opowiadano historyjkę, jak to sklepikarz zachwalając swoje towary zatrzymał przechodnia, a ten:
-Wątpię, czy pan to ma…
– Nu, co jest? Wątpie… Jest wąpie…
Zaciekawiony goj wszedł do sklepu. Kupiec zdejmował z półek stosy pudełek, otwierał, pokazywał, proponował… nic z tego.
– Nu, wąpie zaraz będą… będą wąpie… A te szelki, cymes nie szelki… A szanowna osoba zobaczy tego krawata, a tego kołnierzyka, sam hrabia nosi takie… cud… rok można nie prać… taki rok na mnie… gdzie te wąpie?
Wreszcie wlazł na najwyższy szczebel drabiny, zdjął ostatnie pudełko, było puste.
– Aaa… popatrz pan…skończyły się wąpie…ostatnie wczoraj sprzedałem…
W piątek wieczorem uspokajały się Nalewki, Zakroczymska, Miła, Krochmalna, Twarda. W oknach tysiące zapalonych świeczek – szabas. W sobotę cisza, w niedzielę praca zaczynała się na nowo. Jakkolwiek sklepów nie wolno było otwierać, handel kwitł pokątnie i „od tyłu”.
To prawda, że wielkie kapitały były w posiadaniu finansjery żydowskiej, ale jednocześnie wśród żydowskiego proletariatu szerzyła się nędza wprost wyjątkowa. Nędza brudu, zaczerwienionych powiek, krost, wyszmelcowanych chałatów, kobiecych peruk, niezliczonych hord głodnych dzieci, często kalekich. Ta nędza miała zapach śledzi i cebuli, w przeciwieństwie do polskiej nędzy cuchnącej kapustą i mydlinami. To były zapachy Annopola, Marymontu, Woli, odory beznadziejności, bezrobocia i wydziedziczenia. I tu, i tam kupy niedożywionych dzieci o krzywych nóżkach i smutnych, niedziecinnych oczach (…)
Na Nowym Świecie zaraz po pierwszej wojnie światowej powstała kawiarnia „Kresy”. Już sama nazwa jasno wskazywała, kto ją prowadzi. Wielu ziemian zostało wysadzonych z siodła z racji geograficznego położenia ich majątków, znalazły się one poza granicami Rzeczypospolitej. Pozostały koligacje, czasem biżuteria i to wszystko. Wielu męskich przedstawicieli jakoś się urządziło, nierzadko w służbie dyplomatycznej, wiele panien poszło do biur, co było novum, ale całe dywizjony pań i panienek nie miało o co „rąk zaczepić”. Podczas wojen i zaraz po nich niewątpliwie najpewniejszym interesem jest gastronomia, toteż panie z kresów założyły kawiarnię. Powodzenie wprost oszałamiające, ludzie stali w przejściach czekając na stolik, grały snobizmy, wszak bigos podany rączkami hrabianki staje się arcy-bigosem. W „Kresach” bywali wszyscy, rdzenni warszawiacy i tułacze z innych zaborów, młodzież i starsi. Kelnerka ucałowana w rączkę przysiadała się czasem do znajomych gości, starsze panie w niemodnych uczesaniach, z kameami, lorgnon, w wysokich kołnierzykach, rezydowały przy kasie i za kontuarem. Nie było czasu na postawę zdetronizowanych królowych – wydawały rozkazy śpiewnym akcentem, twarze w miarę upływających godzin pokrywały się szkarłatem, a goście wciąż napływali do niewielkiego lokalu.