W zakopiańskim Domu Pod Jedlami, jednym z najpiękniejszych budynków architektury Podhala, zaraz ucichnie gwar salonu, który gościł najznakomitsze postacie polityki i kultury Drugiej Rzeczypospolitej. Dwór w Chorzelowie niebawem przejdzie pod zarząd niemieckiego administratora, w oficynie na piętrze zamieszka niemiecki generał, reszta pomieszczeń w domu i w czworakach będzie pękać w szwach od wysiedleńców z Poznańskiego, a w oranżerii, pod osłoną palm i fikusów, znajdzie schronienie żydowska rodzina. Opuszczony dwór w Medyce rozbiorą doszczętnie, cegła po cegle, okoliczni chłopi. Zaś konie pełnej krwi, duma stadniny w Widzowie, biegać będą w niemieckich barwach na lwowskim torze wyścigowym, dopóki nie pogna ich na zachód Armia Czerwona, która nadejdzie pewnym krokiem, choć w dziurawych butach, w drodze na podbój Berlina. Ale na razie, latem 1939 roku, tego wszystkiego nikt się jeszcze nie spodziewa.
Dwór w Niepodległej
Jacka Woźniakowskiego, młodzieńca o nienagannych manierach, stale korygowanych przez różne ciotki i wujków, wyuczonego starannie języków przez guwernantki, tak zwane mademoiselki, przybyłe z Belgii i Szwajcarii, zamiłowanego jeźdźca, dosiadającego szlachetnych koni z ojcowskiej stadniny, rodzina przeznaczyła na spadkobiercę różnych majątków rodzinnych.
Troskano się niewielkim zainteresowaniem Jacka dla życia na wsi, a jeszcze bardziej jego nadmiernym pociągiem do książek i obrazów, tak więc w czasie spotkań rodzinnych wydyskutowano ewentualność, że przyszły spadkobierca wyląduje w dyplomacji. Taki wariant wydawał się młodemu paniczowi godzien rozwagi.
– Jeszcze przed maturą Józef Czapski, przyjaciel naszych przyjaciół i krewnych, wszczął ze mną zasadniczą rozmowę – wspomina dziś profesor Jacek Woźniakowski. – Wyłożyłem mu swoją ówczesną ideologię, idiotyczną zupełnie, że studia to dla mnie czysta zabawa, a moim prawdziwym pragnieniem jest zamknąć się w wieży z kości słoniowej i tam rozmyślać i pisać. Czapski powiedział z wyraźnym politowaniem w głosie: „Z takimi poglądami i paroma językami nadaje się pan świetnie na ambasadora”.
Gdyby wówczas powiedziano młodemu Jackowi, że o ziemiaństwie będzie się niedługo już mówiło w czasie przeszłym potępiającym, to zapewne nie byłby sobie w stanie tego wyobrazić. Przecież – tak chyba uważał – na tej warstwie spoczywa w znacznej mierze odpowiedzialność za kulturę narodową, za edukację, za pielęgnowanie wartości, bez których świat musiałby się nieuchronnie zawalić. Wystarczyło się zagłębić w dzieje przodków, choćby tylko po linii tych najbardziej znanych, Pawlikowskich z Medyki, którzy z miłości do ojczyzny nie tylko walczyli o niepodległość i spiskowali, ale też zakładali biblioteki, wydawnictwa, sady i ligi ochrony przyrody.
Upragniona niepodległość przyniosła jednak zarazem ziemiaństwu wiele rozczarowań. Utracili znaczenie polityczne, a przyjęta przez Sejm Drugiej Rzeczypospolitej w roku 1919 uchwała o reformie rolnej – choć później łagodzona i wprowadzana w życie bardzo ostrożnie – w sposób zasadniczy zachwiała ich pozycją gospodarczą, doprowadzając wiele gospodarstw ziemiańskich na skraj ruiny.
Szymon Rudnicki w książce „Ziemiaństwo polskie w XX wieku”, pisząc, że po uchwaleniu reformy rolnej zapanowało wśród ziemian przygnębienie i zdenerwowanie, cytuje niektóre ich wypowiedzi: „Już lepiej było pod zaborami”, „zmiażdżenie warstwy ziemiańskiej”, „żałoba świata ziemiańskiego”, „żywcem pogrzebani”.
– Do końca pierwszej wojny światowej większość ziemiaństwa walczyło o niepodległość – tłumaczy Woźniakowski – a jak została odzyskana, to już nie bardzo było o co walczyć, a stan posiadania się kurczył, dobra i majątek trzeba było stopniowo wyprzedawać. W tym środowisku, w którym ja się wychowałem, przeważała jednak radość i duma, że można służyć w polskim wojsku, że na międzynarodowych wystawach są stoiska polskich malarzy, że postępuje demokratyzacja społeczeństwa. Panowało jednocześnie uczucie ogromnej uciążliwości ekonomicznej. Ciągłym tematem rozmów stały się długi, kredyty, parcelacja, ceny żywności nieproporcjonalnie niskie w stosunku do produktów przemysłowych. Pamiętam wiele przypadków nieudanych prób przestawienia się na przemysł młynarski albo tartaczny, które wobec niemożności spłacenia zaciągniętych kredytów kończyły się bankructwem całych rodzin.
Medyka, olbrzymie, świetnie dotychczas prosperujące gospodarstwo rodziny matki Jacka Woźniakowskiego, w dwudziestoleciu międzywojennym zaczęła mocno podupadać.
Maria Dąbrowska, w wydanym w roku 1936 eseju „Rozdroża. Studia na temat zagadnień wiejskich”, gdzie zadeklarowała się jako zdecydowana zwolenniczka reformy rolnej, opisywała też kryzys duchowy polskiego ziemiaństwa: „Dwór polski bardzo mało już czym i na wieś, i na miasto promieniuje. A jeśli kto z tej sfery promieniuje, to ci, co z różnych powodów z posiadania ziemskiego zrezygnowali i znaleźli sobie inne dziedziny pracy twórczej”.
Młody Witold Gombrowicz widział swoją klasę jeszcze ostrzej: „W wieku lat dziesięciu – pisał we „Wspomnieniach polskich” – odkryłem coś ohydnego: mianowicie, że my 'państwo’ jesteśmy zjawiskiem zupełnie groteskowym i niedorzecznym, głupim, boleśnie komicznym i nawet wstrętnym… Tak właśnie! Niewiele mnie obchodziło, czy jesteśmy wyzyskiwaczami ludu i jaka jest nasza moralność, natomiast przerażało mnie, że tak idiotycznie wyglądamy na tle prostych ludzi”.
– Gombrowicz co prawda kpił i nienawidził, ale równocześnie się snobował – mówi Woźniakowski. – A snobizm jest przecież dowodem przywiązania. To rozdwojenie, krytyczny stosunek pomieszany z tęsknotą i rozpamiętywaniem malowniczości tej formacji jest widoczny i u Prusa, i u Sienkiewicza, i u Wyspiańskiego. A nostalgiczne „Noce i dnie” Dąbrowskiej to była jedna z najbardziej ulubionych lektur we wszystkich ziemiańskich domach. Także Stanisław Witkiewicz, szalenie krytyczny wobec przeszłości ziemiaństwa, jak opisywał któryś z obrazów Juliana Kossaka przedstawiający sarmacką epopeę konną, to z jakim zamiłowaniem niesamowitym!
Młodość ziemianina
Jacek Woźniakowski urodził się 23 kwietnia 1920 roku w Biórkowie, dworze dziadków – Marii z Rodakowskich i Marcjana Woźniakowskiego.
W wieku dwunastu lat posłano go, jak przystało, po nauki za granicę. Najpierw była francuska szkoła we Fryburgu w Szwajcarii, prowadzona przez księży marianów.
– Chyba nic dobrego mi nie dała pod względem religijnym; bardzo nie lubiłem rycin w grubym mszaliku benedyktyńskim, męczyła mnie codzienna msza święta, a liturgicznego kalendarza i dziwacznie sformalizowanych jego objaśnień ani w ząb nie rozumiałem.
Potem już-już miał wyruszyć do Anglii, do benedyktyńskiej ekskluzywnej szkoły prywatnej, gdy udało mu się wyprosić u rodziców zmianę decyzji. Cały czas podczas pobytu w Szwajcarii przeżywał, jak sam to określał, „le mal du pays” – nostalgię za krajem – i „fizyczny brak krajobrazów tatrzańskich”. Wiek wcześniej jego pradziadkowi, malarzowi Henrykowi Rodakowskiemu, tak było tęskno za ojczyzną, że dwa razy uciekał z elitarnej szkoły Theresianum w Wiedniu.
Posłano Jacka, zgodnie z ówczesną modą, do Rabki, do Sanatoryjnego Gimnazjum Wieczorkowskiego, by w tamtejszym mikroklimacie przy okazji leczył „powiększone gruczoły”. Właściciel szkoły, dr Jan Wieczorkowski, redystrybuował dochody innych niczym Janosik: zamożniejszym rodzicom kazał płacić słono, a miejscowych górali przyjmował za darmo.
Przyjaciółmi Jacka w internacie byli: syn ziemianina, syn przemysłowca niemieckiego z Łodzi i syn żydowskiego adwokata z Warszawy, który zaraził go miłością do Tuwima.
– Różne głupie, sztubackie snobizmy nie miały głębszego wpływu na moje stosunki z ludźmi – zastrzega Woźniakowski. Ale przyznaje, że w niektórych sprawach znajdował wspólny język tylko z synami ziemian. Jedynie z nimi, na przykład, dawało się rozmawiać o koniach albo o polowaniach. Pamiętał z domów ziemiańskich, że inteligenci zaproszeni na polowania łatwo zyskiwali przydomek „Sonntagsjaeger”, czyli niedzielnych myśliwych, gdy nie umieli zachować się zgodnie z myśliwskimi obyczajami albo gdy przesadzali w poprawności, w elegancji myśliwskich strojów czy erudycyjnej znajomości łowieckiej terminologii. Inteligenci na salonach ziemiańskich zyskiwali też niekiedy miano „trebienistów” – jako ci, co tak się starają, że wszystko robią „tres bien”, bez dawki koniecznej dezynwoltury.
Choć od stulecia roiło się wśród przodków Woźniakowskiego od profesorów, artystów i pisarzy, wszyscy byli osadzeni na ziemi i to w znacznej mierze stanowiło o ich tożsamości. Na Kozińcu, w Domu Pod Jedlami, gdzie bywali Żeromski, Reymont, Tetmajer, Modrzejewska, Staff, Orkan, Pigoń – by wymienić tylko kilka z długiej listy znamienitych nazwisk – nawet w tym bardzo nonkonformistycznym środowisku oczywiste były związki z obyczajowością wiejskiego dworu.
– Świat ziemian, spotykanych na polowaniach, imieninach i pogrzebach, był kolorowy, wpisany w tradycję zamierzchłych czasów Rzeczypospolitej, podczas gdy inteligencja rysowała się bezbarwnie. W kanonie naszych ówczesnych lektur byli Kaczkowski, dziś zapomniany, Kraszewski, Sienkiewicz, Choynowski… Oni przysposabiali nas do identyfikacji z klasą rycersko-ziemiańską, a nie inteligencko-profesjonalną. Choć inteligencja wywodziła się w dużej mierze z ziemiaństwa, to jednak ziemiaństwo cechowała anachroniczna nieufność wobec ludzi, którzy zarabiali pieniądze, a nie żyli z ziemi.
Gdyby jego babka, Wanda z Abramowiczów Pawlikowska, miała wskazać palcem szczególnie przykry obraz inteligenta, wybór jej niechybnie padłby na Stanisława Przybyszewskiego, który zresztą pojawił się w lwowskim domu Pawlikowskich tylko raz – dziadek był prezesem Towarzystwa Literackiego, więc musiał różnych pisarzy przyjmować. Autor „Dzieci szatana” upił się, zwymiotował na pianino i grał Chopina tak źle, że pani Wanda długo nie mogła się otrząsnąć z tego. Sama świetnie grała na pianinie. A nie dość tego, Przybyszewski później szkaradnie się zachował wobec podopiecznej dziadków – Anieli Pająkówny, córki ich zarządcy, której pomogli wyjechać do Paryża. Przybyszewski uwiódł ją i zostawił z dzieckiem, a potem, jak wpadał do Paryża, zabierał na spacer swoją córkę – która później, jako Przybyszewska, napisała słynne dramaty poświęcone rewolucji francuskiej: „Thermidor” i „Sprawę Dantona” – i wpajał jej pogardę dla matki.
Równie silna jak rezerwa wobec inteligencji była ziemiańska niechęć do burżuazji.
Wujeczny dziadek Woźniakowskiego, Tadeusz Pawlikowski, był pierwszym dyrektorem Teatru im. Słowackiego w Krakowie i w teatrze utopił cały swój rodzinny majątek. Liberał z przekonań, rządził tam iście po dyktatorsku, a pewnego razu wykupił całą salę, zaprosił robotników krakowskich fabryk i przywitał ich słowami: „Pierwszy raz mam przed sobą prawdziwie szanowną publiczność”. Trudno powiedzieć, czy zrobił to z socjalistycznych skłonności, czy raczej dla czystej przyjemności ubliżenia mieszczanom, najpewniej jedno i drugie, w każdym razie to drugie znakomicie się udało i tzw. cały Kraków obruszył się na to sobiepańskie wystąpienie.
– Miasto ziemiaństwu jawiło się od wieków jako coś trochę obcego, słabo zrośniętego z polską tradycją – zastanawia się Woźniakowski. – Miasto to byli trochę Niemcy, trochę Włosi, trochę Żydzi, trochę nie wiadomo co, mało zrozumiały organizm. Miasto – z paroma wyjątkami – nie miało własnego obyczaju, własnego stylu, własnych norm. Ta osławiona słabość „stanu trzeciego” widoczna jeszcze była w XIX, może i w XX wieku: gdy mieszczanie wieszali w domach obrazy, to były to obrazy dworków, co ludzi mieszkających na wsi okropnie śmieszyło.
Sielsko-anielsko
Gdy wiele lat później, w czasach kiedy nie było już ziemiaństwa, Woźniakowski sięgnął po ostatnią powieść Andrzeja Kuśniewicza, ze zdziwieniem wyczytał, że esencją życia ziemianina było podszczypywanie panienek i szwendanie się z dwururką po lesie. Sam zapamiętał z dzieciństwa coś zgoła innego. Przez dom wciąż przewijał się ciąg interesantów. Rodzice starali się im pomóc, poczynając od wydawania leków – w każdym przyzwoitym dworze była taka apteka – a kończąc na nauczaniu w szkółkach wiejskich. Jego matka, podobnie jak babka Maria, córka Henryka Rodakowskiego, prowadziła koło gospodyń wiejskich – uczyła okoliczną ludność, jak prowadzić dom i gospodarować skromnymi środkami. W lecie chodziło się gromadnie do żniwiarzy. Woźniakowski pamięta, że kiedyś zmęczony upałem przysiadł na brzegu drogi, na co zaraz usłyszał od ojca: „Co ty robisz! Nie widzisz, że ludzie pracują?”. Siedzieć, kiedy inni pracują, zakrawało na nieprzyzwoitość.
Mówię Woźniakowskiemu, że jego sielsko-anielskie wspomnienia o ziemiaństwie stoją w jaskrawej sprzeczności z tym, co z tego samego czasu zapamiętał na przykład Konstanty Jeleński.
„Dwór – to codziennie przeżywany kontrast między dobrocią, ciepłem, delikatnością w salonie i praniem po pysku chłopa, którego krowa weszła w szkodę w polu – pisał Jeleński w posłowiu do książki Marii Czapskiej „Europa w rodzinie”. – Więcej, jak można, płacząc nad Jankiem Muzykantem, pozostać obojętnym na los skrofulicznych, pryszczatych, zasmarkanych dzieci, które zmykają, przyłapane na kąpieli w dworskim stawie?”
Owszem, Woźniakowski już wtedy widział pewne rysy na szlachetnym wizerunku swojej klasy. Szokiem były dla niego zaduch, brud i bieda, gdy pierwszy raz zajrzał do czworaków przy pewnym czarującym, pięknym i pieczołowicie utrzymanym dworze: mógł mieć wtedy 14, może 15 lat.
Ale…
Po pierwsze, mówi, dla jego pokolenia było oczywiste, że konieczne jest przeprowadzenie daleko idących reform społecznych i że znikną wkrótce anachroniczne stosunki między dziedzicem a chłopami. I tym samym w przeszłość odejdzie zwyczaj, który wprawiał go nieodmiennie w stan zażenowania – całowania przez chłopów pańskiej ręki.
Po drugie, opowiada z rozbawieniem, Jeleński złagodził z wiekiem swoje poglądy. Ostatni raz, niedługo przed jego śmiercią, jedli z żoną, w towarzystwie jeszcze Józefa Czapskiego, obiad w małej francuskiej knajpce.
– Kot Jeleński i Józio wspominali dawne czasy na Litwie, przerzucali się anegdotami o sąsiadach, prowadzili rozmowy, niczym w Soplicowie. Na stare lata docenili tradycje gawędy sarmackiej, jej zawiesistość i literackie zalety. To było dla mnie niespodziewane, jak ludzie, tak niezależni od tej tradycji, tak bardzo w niej smakują.
Ułański sznyt
Wróćmy jednak do roku 1938, kiedy to młodemu Jackowi Woźniakowskiemu Czapski zasiał właśnie ziarno wątpliwości co do sensu dyplomatycznej kariery. Młodzieniec nie miał jednak wiele czasu na przemyślenie cierpkich uwag malarza – przyszła matura, potem Szkoła Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu i praktyka w 8 Pułku Ułanów, na której upłynęło mu lato 1939 roku.
„Podstawowym sprawdzianem cnót wojskowych było niewątpliwie cięcie łóz – napisze 50 lat później we wspomnieniu drukowanym niedawno przez krakowskie pismo literackie „NaGłos”. – Łozy ciąłem marnie, zwłaszcza dlatego, że jestem mańkutem. A tor prowadzący wzdłuż stojaków z łozami był ustawiany do cięcia prawą i konie wiedziały, co znaczy 'z góry tnij’ – z góry i koło ich prawego ucha. Marzyłem o szarży: nareszcie chwycę szablę w lewą garść”.
Ale żadnej szarży kawaleryjskiej nie dane mu było zakosztować, choć na wojnę wyruszył konno. Niemcy atakowali ich z samolotów i czołgów. W sporządzanych na gorąco po kampanii wrześniowej zapiskach 19-latka wojnę przedstawia jako bezładną szamotaninę: nocne czuwania, nocne strzelania, jakieś rozkazy, rozbiegani kurierzy.
Przyłączył się do grupy ułanów, którzy postanowili przedzierać się na Węgry, by walczyć dalej. „Tylko uprzedzam, konia trzeba będzie samemu czyścić” – przestrzegał rotmistrz.
17 września zastał ich w drodze. Odtąd omijali wsie, gdzie świeżo uzbrojeni przez Niemców Ukraińcy budowali bramy triumfalne dla żołnierzy Armii Czerwonej. Raz, za sprawą jednego z ułanów, który zgubił hełm i założył furażerkę, zostali wzięci za bolszewików i przywitani z honorami przez miejscową ludność, która wyszła im naprzeciw z popem na czele.
Gdy już dochodzili do rumuńskiej granicy, Jacek został trafiony ukraińską kulą. „Kiedy padałem – napisze – mignęło mi wspomnienie o kimś, kto mówił, że śmiertelnie ranni padają w tył, a lżej ranni naprzód; więc całą siłą woli przegiąłem się naprzód, okręciłem w koło i przylgnąłem czołem do ziemi”.
Uratowany dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczości i życzliwości ludzkiej, czas wojny spędził w rodzinnych domach, z przerwą na roczny pobyt w Warszawie, gdzie ukończył szkołę taką, jaką wtedy ukończyć można było – zasadniczą szkołę handlową. Wpierw, jako rekonwalescent w Domu Pod Jedlami, przerobił znaczną część programu studiów z historii sztuki.
W dworze chorzelowskim (jego matka wyszła powtórnie za mąż, za Karola Tarnowskiego z Chorzelowa), już w trochę lepszym zdrowiu, wciągnął się do konspiracji. Został adiutantem komendanta obwodu mieleckiego AK. Do jego rozlicznych zadań należała też dystrybucja wyrobów gorzelni: pieniądze ze sprzedaży bimbru szły na pomoc dla rodzin poległych i aresztowanych.
We wszystkich dworach, które odwiedzał w czasie wojny, trwały długie, nocne rozmowy o tym, co będzie dalej. Było dla wszystkich oczywiste, że kończy się jakaś epoka, choć nikt się nie spodziewał, że zostanie po prostu wyrzucony ze swojego domu i swojej ziemi.
W roku 1944 Woźniakowski przyglądał się odwrotowi Niemców, który przebiegał w imponującym porządku. Wkrótce też przeżył swój drugi w życiu kontakt z Rosjanami. Gdy po nocy ostrzeliwania artyleryjskiego wyszedł na drogę, ujrzał zbliżający się tabor cygańsko-mongolski z małymi końmi i poczuł unoszący się w powietrzu zapach smoły. Ich wrogość nie wróżyła niczego dobrego. Później przyszedł rozkaz, by skoncentrować oddziały w lesie, okopać się i w razie natarcia bolszewików przyjąć walkę.
– „Przyjąć walkę” – to było groteskowo absurdalne. Widzieliśmy tę przelewającą się przez kraj masę bolszewicką z jednej i nasze nędzne uzbrojenie z drugiej. Mój dowódca napisał: „Zwalniam was z obowiązku wykonania rozkazu, choć ja sam go wykonam”.
Woźniakowski wsiadł na rower – ułański sznyt dawno już poszedł w zapomnienie – i pojechał 30 kilometrów przekonywać swoich wyższych przełożonych, że dalsza walka to nonsens. Gdy dotarł do Komendy Inspektoratu AK – okazało się, że już nastąpiło formalne odwołanie rozkazu. Tymczasem rzeszowskie dowództwo podokręgu zaproponowało Rosjanom, by oddziały AK włączyć jako autonomiczne jednostki – obok Armii Czerwonej i wojsk Berlinga – i ruszyć razem na Berlin. Dowódcy radzieccy kurtuazyjnie odpowiedzieli, że ofertę przyjmują i oddali do dyspozycji podmiejskie koszary.
Adiutant Woźniakowski nie miał wątpliwości. Rozkaz to rozkaz, a polityka nieraz wymaga działania metodą prób i błędów. Chłopi należący do miejscowego oddziału AK byli natomiast nieufni, i poniekąd słusznie. Łącznie zgłosiło się zaledwie kilkudziesięciu partyzantów. Wtedy do koszar wkroczyła Armia Czerwona i zaczęły się aresztowania. Jacek grał właśnie w brydża na piętrze. Położył karty, zszedł do bocznej sieni kuchennymi schodami i odjechał na rowerze. Taki był koniec jego działań wojskowych.
Dziś już nie pamięta, czy to już potem, czy jeszcze tuż przedtem, działał w konspiracji, wspomagał młodych akowców, którzy próbowali rekonstruować sieć organizacyjną, ale nie widział sensu tych działań. Gdy usłyszał rozkaz Okulickiego z 19 stycznia 1945 r.: „W przekonaniu, że zostaniecie na zawsze wierni tylko Polsce oraz by wam ułatwić dalszą pracę – z upoważnienia pana Prezydenta RP zwalniam Was z przysięgi i rozwiązuję szeregi Armii Krajowej”, uczucie ulgi chyba przeważało nad poczuciem klęski.
Najtrudniejszy egzamin
Zajął się poszukiwaniami siostry Kasi, którą wywieziono jako sanitariuszkę AK w roku 1945 w głąb Rosji. Jeździł do Lublina, gdzie pewien żydowski adwokat, któremu rodzina Jacka pomogła przetrwać okupację, został ważną figurą w rządzie. Wciągnął siostrę, która – jak się okazało – pracowała jako pielęgniarka w kopalni węgla, na listę repatriantów. Katarzyna Woźniakowska, później Łopuska, wróciła jednym z pierwszych pociągów.
Jacek Woźniakowski mówi, że właśnie głównie dlatego, iż musiał starać się o powrót siostry, nie próbował w roku 1945 przedostać się za granicę. Może też zaważyły względy, o których pisał w książce „Zapiski kanadyjskie”, zastanawiając się nad losem emigranta: „Budzi się w wielu z nas dojmujące uczucie, że sprzeniewierzylibyśmy się ciężkiemu od krwi testamentowi. Ktoś musi przecież robić to, czego tamci zrobić nie zdążyli”.
Kupował i sprzedawał cukier, uczył angielskiego, tłumaczył, dzięki profesorowi Pigoniowi dostał się na polonistykę i związał się z „Tygodnikiem Powszechnym”.
Jego ojciec, Henryk Woźniakowski, tuż po zakończeniu wojny znalazł się na Opolszczyźnie, gdzie próbował podnieść z ruiny poniemieckie majątki cukrownicze. Miał już spore osiągnięcia, gdy zaczęły się pierwsze aresztowania administratorów rolnych pochodzenia ziemiańskiego, a wkrótce odbył się głośny proces oskarżonego o sabotaż Witolda Marenge’a, doskonałego gospodarza, ziemianina francuskiego pochodzenia, którego tuż po wojnie powołano na prezesa Państwowych Nieruchomości Ziemskich. Spodziewając się najgorszego, Henryk Woźniakowski jednego dnia spakował rzeczy i przeniósł się do Katowic.
– Nigdy nie wracał do wspomnień z przeszłości. Nigdy nie narzekał – wspomina jego syn. – To była postawa dosyć powszechna wśród ziemiaństwa. Znajdowali satysfakcję w tym, że potrafili się dostosować, że byli pożyteczni. Czas powojenny był najtrudniejszym egzaminem dla pokolenia moich rodziców i większość ich środowiska podołała tej próbie charakteru.
Ojciec Jacka Woźniakowskiego utrzymywał się z malowania portretów górnikom i uczenia historii sztuki na przyśpieszonych kursach dla robotników. Założył małą wytwórnię, która produkowała znaki drogowe. Malował skręt w lewo, skręt w prawo…
Pod koniec lat 40. do skromnego M-2 w bytomskim osiedlu zapukał listonosz z niespodziewanym dodatkiem do niewielkich zarobków – wypłatą premii hodowlanej. W ten sposób ojciec Jacka dowiedział się, że niektóre jego konie, uprowadzone w roku 1939 ze stadniny w Widzowie, powróciły z Zachodu w ramach reparacji wojennych. Pamiętał oczywiście każdego z nich, a ich rodowody znacznie bardziej go interesowały niż genealogia własnej rodziny. Byłby je, rzecz prosta, rozpoznał, gdyby pewnego dnia pojawił się na torze wyścigowym w Warszawie, mógłby też udzielić nowemu dyrektorowi widzowskiej stadniny kilku cennych wskazówek. Ale nie zawitał nigdy ani na warszawski tor, ani do widzowskich stajni.
Z salonów Paryża
Przed wojną sama myśl, że można by na stałe mieszkać w mieście, napełniała go przerażeniem. Ale rodzinne dwory znalazły się bądź za wschodnią granicą, bądź miały niebawem zostać przejęte przez nową władzę. Jacek Woźniakowski Kraków jakoś polubił i żyje tam szczęśliwie już ponad pół wieku.
Zimą 1945 roku, wkrótce po tym, jak I Armia Frontu Ukraińskiego wkroczyła do Krakowa, a Niemcy w pośpiechu opuścili miasto, 200-tysięczny przed wojną Kraków przyjął około 300 tysięcy przybyszów z Wilna, ze Lwowa i całej wschodniej Galicji, ze zburzonej Warszawy. Wśród przesiedleńców był 25-letni Jacek Woźniakowski, jeszcze do niedawna adiutant komendy obwodu mieleckiego Armii Krajowej.
Jego przyjaciel, Stefan Kisielewski, opisywał go po latach tak: „Szlachcic, ułan, fasonowiec; demokrata, przyjaciel wszystkich pogardzanych czy ośmieszanych; podróżnik, bywalec świata, a zarazem z zamiłowania polski prowincjusz, Krakauer i Zakopiańczyk; zamiłowany domator, choć nigdy nie ma go w domu; pobożniś, działacz katolicki, lubiący jednak rozważać (nie bez upodobania) różne herezje i podgryzania; autorytet, erudyta, człowiek niezwykle czynny, a w istocie niezbyt znany, unikający nadmiernego rozgłosu – unikanie takie to może również element 'fasonu’, postawy, którą ceni sobie ponad wszystko; apolityczny w zainteresowaniach, zarazem w polityce bardzo nieustępliwy (fason, opinia, tradycja?!); patriota bez złudzeń na temat niektórych wstydliwych kulisów polskości, ale nader wrażliwy, gdy mu nadepnąć na jakiś polsko-tradycyjny odcisk; autor sześciu książek i czworga dzieci, znawca malarstwa, filozofii, estetyki, historii. Mein Liebchen, was willst du noch mehr?!” (z „Fermentum massae mundi”, księgi jubileuszowej w 70. rocznicę urodzin J. Woźniakowskiego).
A więc Jacek Woźniakowski, domator niepraktykujący, wyrusza rano ze swego mieszkania na Pijarskiej i najpewniej nie wróci aż do wieczora. Czekają na niego nie cierpiące zwłoki sprawy: przewodniczy Radzie Fundatorów Międzynarodowego Centrum Kultury oraz Radzie Wydawniczej „Znak”, jest w prezydium Komitetu „Kraków 2000”, uczestniczy w Społecznym Komitecie Odbudowy Zabytków Krakowa oraz innych rozlicznych komitetach, radach i komisjach, które jakoś nie mogą się bez niego obejść.
Większość owych szacownych gremiów obraduje w zabytkowych gmachach Starego Miasta, więc Woźniakowski wszędzie ma blisko. Co nie znaczy, że szybko dojdzie do celu. Żeby z Pijarskiej dojść do mieszczącej się w Rynku Fundacji Centrum Kultury, gdzie ma swoje biuro, wystarczy tylko przejść ulicę Sławkowską. Ale i tam po drodze spotka niechybnie jakichś krewnych, powinowatych i znajomych, którzy nie omieszkają z nim zamienić kilku słów. A jeszcze są nieznajomi, którzy zaczepiają: „Panie Prezydencie, czy by Pan nie poradził, żeby na Plantach…”. Prezydentem Krakowa był rzeczywiście, ale tylko sześć miesięcy pod koniec 1990 roku.
– Moje dzieci uwielbiają jeździć do Krakowa – mówi mieszkająca w Warszawie córka Jacka Woźniakowskiego, Róża Thun. – Lubią chodzić z dziadziem po Rynku, bo wszyscy mu się kłaniają.
A przecież są wokół jeszcze ci, co już dawno odeszli, pozostawiając po sobie ślady i pamiątki, które stają Profesorowi na drodze, gdziekolwiek się ruszy.
Jeżeli wychodząc z domu Jacek Woźniakowski skręci w prawo, wkrótce znajdzie się przed Teatrem im. Słowackiego, kierowanym od samego początku przez Tadeusza Pawlikowskiego, brata Jana Gwalberta Pawlikowskiego, dziadka ze strony matki, który zrewolucjonizował polski teatr i wprowadził do jego repertuaru skandynawskie sztuki.
A jeśli, wybierając się spacerkiem na Rynek, po wyjściu z domu pójdzie w lewo i Reformacką przejdzie do placu Szczepańskiego, to mijając Pałac Sztuk będzie musiał przejść koło wnęki w ścianie, gdzie znajduje się popiersie słynnego pradziadka malarza.
Henryk Rodakowski zadebiutował na Salonie Paryskim w roku 1852 i od razu odniósł spektakularny sukces. U szczytu sławy na salonach Paryża zdecydował się jednak wrócić do kraju, nie bacząc na to, co pisali bracia: że nie znajdzie we Lwowie środowiska artystycznego niezbędnego malarzowi do tworzenia. Chciał, by jego dzieci kształciły się w polskich szkołach. Jego żona Kamilla, Austriaczka, wylądowała zatem prosto z Paryża na głuchej wsi galicyjskiej w okolicach Lwowa. Musiała wychowywać dzieci w duchu polskiego patriotyzmu.
Jej córka Maria – babcia Jacka Woźniakowskiego – już jako żona ziemianina, Marcjana Woźniakowskiego, zajmowała się w Biórkowie strzyżeniem kołtunów wiejskim gospodarzom i tłumaczeniem chłopom, co prawda z francuskim akcentem, że są Polakami. Oni wiedzieli tylko, że nad nimi jest proboszcz, dziedzic i cesarz, choć majątek znajdował się kilkanaście kilometrów od Racławic, które zachowywały pamięć o Bartoszu Głowackim.
Gdyby, zmierzając do Rynku, Jacek Woźniakowski wolał nadłożyć drogi, tylko odrobinę, by dalej iść zielonymi Plantami, ominąłby wprawdzie Rodakowskiego, za to musiałby nieuchronnie przejść pod pomnikiem Artura Grottgera. Malarz co prawda do familii nie należał, ale z upodobaniem rysował prababkę Helenę z Dzieduszyckich Pawlikowską i miał poważne zamiary wobec Wendy Monne, późniejszej matki młodopolskiej poetki Maryli Wolskiej, która przez małżeństwa swych dzieci spowinowaciła się blisko i z Woźniakowskimi, i z Pawlikowskimi, a jej ojcem chrzestnym, czule wspominanym, był Henryk Rodakowski.
A na to papież: fiu, fiu
Tak czy inaczej, do Rynku podążyłby dalej Szczepańską, mijając po prawej ręce wmurowaną w ścianę Starego Teatru tablicę upamiętniającą Władysława Żeleńskiego, kompozytora, którego cioteczna siostra poślubiła Ignacego Woźniakowskiego, Jackowego pradziadka.
Owa prababka, z domu Dąmbska, należała do rodziny o magnackich afiliacjach. Pisał o niej Boy-Żeleński w „Obrachunkach fredrowskich”: „Szczątki typów fredrowskich mogłem oglądać w klanie bliższych i dalszych wujów i ciotek. Ileż ich dostarczała bodaj sama obficie rozrodzona, a jakże wyrazista familia Dąmbskich (przez ą i m koniecznie!). Sławna była w całej Polsce ówczesnej anegdota o owej pani Woźniakowskiej, która na audiencji u papieża [Leona XIII], obawiając się widać, że samo to nazwisko nie dość określi Ojcu Świętemu jej istotną pozycję na drabinie społecznej, dodała przy prezentacji z naciskiem: nee Dąmbska, na co papież miał gwizdnąć przeciągle fiu, fiu! i unieść się lekko z tronu. Ta druga część anegdoty jest zapewne zmyślona, ale pierwsza, o ile pamiętam tę ciocię, wydaje mi się zupełnie prawdopodobna. To była fredrowska niewiasta”. Jacek Woźniakowski pamięta, że różne ciotki oburzały się na Boya za ten tekst – z owej anegdoty co prawda wszyscy się śmiali, ale było oczywiste, że takie żarty mają pozostać w rodzinie. Zapamiętał też inną anegdotę, o oświadczynach jednego z przyszłych zięciów prababki. Żadna z jej córek nie była wtedy zamężna, a on oświadczył się o drugą z kolei. Prababka, która przepadała za powiedziskami, miała orzec: „Z brzegu brać! Nie paprać!”.
Nie ma komu śpiewać nieszporów
Jeśli Jacek Woźniakowski Plantami zawędrowałby do ulicy Świętej Anny, to w kościele pod tym samym wezwaniem mógłby pomedytować pod tablicą upamiętniającą szczególnie mu miłego prapradziadka, Jakuba Ignacego Woźniakowskiego.
Podobizna stanowczego jegomościa z przerzedzoną fryzurą, w futrze i białym halsztuku, spoglądała na Jacka z portretu w złoconych ramach, kiedy jeszcze w dzieciństwie odwiedzał swych dziadków w domu, gdzie się urodził, w Biórkowie.
Życie Jakuba Ignacego udało mu się po latach starannie zrekonstruować. Pisząc kolejno pracę magisterską, doktorską i przygotowując się do habilitacji, spędzał dużo czasu w bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego – która zresztą także oddalona jest od jego domu na odległość spaceru. I nabrał zwyczaju, że wertując katalogi, przy okazji sprawdzał rozmaite dane rodzinne. Tam też właśnie, w uniwersyteckim archiwum, znalazł pisany elegancką francuszczyzną list samego Nowosilcowa, żądający usunięcia prapradziadka, profesora medycyny i senatora Rzeczypospolitej Krakowskiej, z uczelni. Za co – trudno ustalić, można jednak sądzić, że namiestnik uważał Jakuba Woźniakowskiego za poddanego rosyjskiego cara, jako że jego majętność znajdowała się już po rosyjskiej stronie granicy zaborów. Wśród rozmaitych dokumentów znalazła się także skarga pisana przez jednego z profesorów uczelni, że roku Pańskiego 1813 Jakub Ignacy miał oświadczyć na Rynku, iż usiądzie przy przekupce i zje gorące kiełbaski, gdy zaś kolega profesor uznał, że tak nie wypada, prapradziadek miał go uderzyć laską po głowie dwa razy; poszkodowany, obawiając się dalszych rękoczynów, prosił o przydział żandarma, który by go eskortował z uniwersytetu do domu. – To było tuż po bitwie pod Lipskiem, czas załamania się epoki napoleońskiej, kiedy rozgrywały się największe ówczesne dramaty światowe – komentuje Woźniakowski.
– A tu, na prowincji Europy, dwaj starsi panowie okładali się laskami.
Wcześniej w jakimś pamiętniku z epoki wyczytał, że Jakub Ignacy, znany łakomczuch, po wchłonięciu dwu węgorzy i zakropieniu ich angielskim piwem, wyzionął ducha z przejedzenia. Ale według zachowanych w archiwum dokumentów okazało się, że śmierć Jakuba Ignacego miała całkiem inną przyczynę – otóż gdy w czasie powstania listopadowego w gminie żydowskiej na Kazimierzu wybuchła epidemia, prapradziadek pobiegł pomagać chorym i zaraził się cholerą.
Dokumenty o rodzinie docierały zresztą nie tylko za pośrednictwem akademickich archiwów. W latach 50. w Katowicach do drzwi mieszkania jego ojca, Henryka Woźniakowskiego, zapukała nieznajoma pani, trzymając w dłoni papier znaleziony na ulicy po pożarze, który wybuchł w jednej z kamienic Krakowa. Pismo opatrzone było nazwiskiem Woźniakowski i datą: 1819 rok. „Przysięgam na Świętą Ewangelię, iż obowiązki Kawalera wybranego ściśle wykonam, i pozwalam bydź zabitem tem puginałem jeżelibym kiedy przeciwko tym obowiązkom chybił” – podpisywał prapradziadek przysięgę złożoną na papierze loży masońskiej „Przesąd Zwyciężony na Wschodzie Krakowa”.
– Nie był to zapewne jedyny mason w naszej rodzinie. Podejrzewam, że mój pradziadek Mieczysław Pawlikowski (mąż wspomnianej Heleny, która pozowała Grottgerowi) też był masonem. Na to nie mam dokumentów, ale mój wuj, Jaś Pawlikowski, szperając kiedyś w szufladach znalazł fartuszek masoński, co wprowadziło dziadzia w znaczne zakłopotanie. Przynależność do masonerii, podówczas przede wszystkim tajnej organizacji patriotycznej, nie była wcale tak rzadka, jak zwykło się sądzić. Skądś musiało się wziąć jedno z moich ulubionych powiedzeń: „Nie ma dziś komu w Warszawie śpiewać nieszporów. Dziś zebranie loży”.
Z powodu złych dróg
Dalszy spacer Plantami doprowadziłby go aż pod Wawel, a sporą część tej drogi przeszedłby wzdłuż ulicy Floriana Straszewskiego, który Planty wymyślił i na realizację swej idee fixe spożytkował większą część majątku. Jego bodajże stryjeczny wnuk był mężem jednej z pięciu sióstr dziadka Woźniakowskiego, ale na tym nie kończą się więzy pokrewieństwa ze Straszewskimi.
– Połączeni jesteśmy z nimi kilkakrotnymi więzami małżeńskimi. Podobnie z Dąmbskimi – opowiada Woźniakowski. – Jak się dwie rodziny związywały przez małżeństwo, to potem te związki trwały w kolejnych pokoleniach. Obie rodziny spotykały się na ślubach, polowaniach i pogrzebach, i tam nawiązywały się nowe znajomości. Drogi były w XIX wieku raczej fatalne, więc bywali u siebie przede wszystkim ci, których majątki były blisko. Historyk, który robił analizę małżeństw Pawlikowskich w XV i XVI wieku, stwierdził, że przez bodaj 150 lat żadnego ślubu nie zawarto między młodymi z domów odległych od siebie bardziej niż 25 kilometrów. Bogatsza szlachta, bardziej dygnitarstwami obarczona, żeniła się na wszystkie strony, ale drobniejsza – w małym promieniu terytorialnym.
Nareszcie w domu
Kiedy Jacek Woźniakowski wylądował wreszcie w Krakowie owej zimy na 1945 rok, za namową profesora Stanisława Pigonia, dawnego znajomego dziadków, zapisał się na polonistykę.
W roku 1946 brał udział w przygotowywaniu zjazdu studentów katolickich w Poznaniu. Niektórzy organizatorzy wybrali się do Warszawy, gdzie przyjął ich Stefan Żółkiewski, bardzo podówczas wpływowa figura, który poparł ich pomysł. Ledwo jednak zaczęli zjazdowe debaty, zaraz wkroczyła milicja. Woźniakowski miał już wyniesioną z AK wprawę w ratowaniu się z obław, jakoś uniknął aresztowania. Wsiadł w pociąg do Warszawy, gdzie dobił się do Żółkiewskiego, który filozoficznie stwierdził: „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”, ale obiecał interweniować. Obietnicy nie dotrzymał.
– A my spodziewaliśmy się minimum lojalności, nie wiem zupełnie dlaczego – komentuje dziś Woźniakowski.
Pracował w „Głosie Anglii”, tygodniku wydawanym przez brytyjski Foreign Office. Nie podobało mu się jednak, że Anglicy uważali granicę na Odrze i Nysie za nietrwałe rozwiązanie, o którym trzeba pisać tylko z największą ostrożnością, i po jakimś czasie zrezygnował z dalszej współpracy. W roku 1948 związał się – już na zawsze – z redakcją „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pisał od pierwszego numeru. I nareszcie poczuł się w domu.
Nim powstała ekologia
Z rozlicznych domów rodzinnych rozproszonych po terenie Galicji – od Medyki pod Lwowem po Biórków niedaleko Krakowa – ocalał jedynie zakopiański Dom Pod Jedlami. Tylko cudem jakimś nie zajęty podczas okupacji przez Niemców, cudem jeszcze większym, w siedem lat później, uniknął nacjonalizacji. Owe cudy spowodował chyba przede wszystkim autorytet babki, Wandy Pawlikowskiej, którą wybuch wojny we wrześniu 1939 roku zatrzymał już do końca stuletniego życia na Kozińcu. Może zaważył też brak kanalizacji i elektryczności.
Na Kozińcu zamieszkać nie bardzo się dało, ale Jacek Woźniakowski bywał tam nadal bardzo często. To w Domu Pod Jedlami poznał swoją przyszłą żonę, Maję z Plater-Zyberków, która wpadła tam kiedyś wraz ze swą matką i ciotką z wizytą, tam też brali 22 czerwca 1948 roku ślub, tam spędzały wakacje ich dzieci.
Rok 1952. Cenzura wycina z „Tygodnika” większość przygotowywanych tekstów. Wtedy Jacek Woźniakowski proponuje, żeby wydać numer w całości poświęcony Tatrom. Wszyscy koledzy z redakcji, z Jerzym Turowiczem na czele, uważają, że to świetny dowcip polityczny, żeby dać do zrozumienia, że cenzura nic nie puszcza, tymczasem on to traktuje zupełnie poważnie.
Gdy potem jeździli do ministra Antoniego Bidy, szefa Urzędu do spraw Wyznań, wykłócać się o kolejne numery „Tygodnika”, ten od progu witał ich: „O, taternicy przyjechali!”.
– On, podobnie jak moi koledzy, potraktował ten numer o Tatrach jako manifestację polityczną. Ochrona środowiska była wtedy tematem dziewiczym. Tak samo później, kiedy powstało Koło Poselskie „Znak” i dyskutowaliśmy na zebraniach, na czym ma polegać specyfika naszej grupy, próbowałem przekonywać, że tym wyróżnikiem powinna być ekologia, choć to wyrażenie jeszcze w polskim słowniku nie istniało. Stach Stomma uważał chyba, że stroję sobie żarty.
Już dziadek Woźniakowskiego, Jan Gwalbert Pawlikowski, twórca idei Narodowego Parku Tatrzańskiego, redaktor naczelny rocznika „Wierchy”, postulował na początku wieku odrodzenie kultury przez pojednanie z naturą: „Kiedy pod nowoczesnym hasłem ochrony kultura zawiera z naturą znów przymierze, to pod wpływem tego prądu odnowiona przyroda nie będzie już tem, czem była dawniej: będzie ona nieodzownie nosić na sobie cechy towaru kultury. Tylko, miejmy nadzieję, nie tej kultury filisterskiej i barbarzyńskiej, która z miłości do przyrody zrobiła sobie modną suknię lub pojęła ją jako źródło kramarskich zysków, ale kultury prawdziwej, wewnętrznej kultury ducha i serca”.
Jan Gwalbert Pawlikowski był zapalonym wspinaczem (pierwsze wejścia na północną ścianę Łomnicy, Kieżmarski Szczyt, Mnicha), wiele szczytów zdobywali razem z Adamem Asnykiem. Uważał on, że współżycie z pierwotną naturą gór służy oczyszczeniu i podniesieniu ducha. To właśnie jemu Stanisław Witkiewicz dokładnie sto lat temu, w roku 1897, wybudował Dom Pod Jedlami. A było to tak. Jan Gwalbert, „bynajmniej nierozrzutny, o ile chodzi o potrzeby własne i rodziny” (tak opisywał go jego syn, a i Jacek Woźniakowski pamięta, że duch ascezy dominował w ich wychowaniu), chciał postawić skromny dom letni, ale Witkiewicz przekonał go, że budowla, którą mu wzniesie na Kozińcu, „przeciwstawiając się obcym wzorom, stanie się pomnikiem prawdziwie narodowej sztuki”.
Zachowała się korespondencja Wojciecha Roja, przewodnika tatrzańskiego Tytusa Chałubińskiego, a później cieśli, pomocnika Witkiewicza, który pisał do Lwowa do dziadków Woźniakowskiego w maju 1895 roku: „Koziniec jem godziył, ale żądają śtyry tysiące i osiym szet. Co mi na to powiycie, moi Drodzu? Koziniec to trzeba wziąś. Plac piękny, z tyk placzow najładniyjszy”. I w kolejnych listach: „Potem jeszcze miały miejsce różne pertyrnacje, bo jedną z działk, i to taką pełną jodeł, próbował kupi pewien spekulant. Ja bym Was tam nie namawiał, ale p. Witkiewicz się trzęsie z radości jaki dom bedzie ładny”.
Dom Pod Jedlami budowano w czasach, gdy poza chorymi na płuca, którym zalecano Zakopane, mało komu przychodziło na myśl, by tam spędzać zimę. Dojechać można było końmi z Chabówki albo koleją wybudowaną w r. 1899 przez prywatne konsorcjum, dzięki staraniom Władysława Zamoyskiego, ale to też groziło zimą wielogodzinnymi opóźnieniami, spowodowanymi odkopywaniem torów ze śniegu. Z początku Dom Pod Jedlami też służył tylko latem, a zimą wieści przesyłał Roj w liście z życzeniami świątecznymi kończącymi się słowami „gloryja, gloryja inne szelszi zdeo”.
Ale każde przedwojenne lato Jan Gwalbert obowiązkowo spędzał na Kozińcu. Jacek Woźniakowski pamięta, jak pod koniec lat 20. przychodzili profesorowie Szafer, Goetel i inni późniejsi członkowie Państwowej Rady Ochrony Przyrody. Jacek wespół z kuzynostwem spoglądali z ogrodu przez okno, nad czym to milkliwy z natury dziadek z takim zapałem dyskutuje. A dziadek właśnie kładł podwaliny pod polski ruch ekologiczny.
– Musi widocznie istnieć jakiś gen zainteresowań przyrodniczych – zastanawia się Woźniakowski. – Pasję mego ojca do psów i koni odziedziczyły i nasze dzieci, i niektóre wnuki. Matka i babka mego dziadka Jana Gwalberta były Dzieduszyckie, a Muzeum Dzieduszyckich we Lwowie było bodajże pierwszym w Polsce muzeum przyrodniczym. Wśród moich dalszych krewnych po kądzieli jest jeden zacięty geolog w Seattle i jego ojciec, Kazimierz Wodzicki, który obrączkował bociany przed wojną w Polsce, a po wojnie w Nowej Zelandii założył instytut oceanograficzny.
Ów gen – dosłowny czy metaforyczny – działa w każdym razie i Jacek Woźniakowski przygotowuje właśnie, w ramach programu „Kraków 2000”, wielki festiwal „Między Wawelem a Giewontem” – wystawy, koncerty, seminaria i spotkania. Jako część tej imprezy odbędą się obchody stulecia Domu Pod Jedlami, które mają przebiegać pod hasłem „Natura a kultura”: taki jest tytuł cytowanej wyżej przełomowej pracy Jana Gwalberta z roku 1913.
Szczepionka przeciw endecji
„Tygodnik Powszechny” rozwiązano i nie było z czego żyć. Przyszła kolejna odmowa paszportu, i nie można było wyjechać za granicę. Zawsze jednak Jacek Woźniakowski miał swoje schronienie: w Zakopanem, na Kozińcu, stał piękny Dom Pod Jedlami, wybudowany według projektu Stanisława Witkiewicza.
W gościnnym Domu Pod Jedlami zaraz po wojnie, jak tylko go wypuścili z więzienia, pojawił się Bolesław Piasecki. Namawiał Jacka Woźniakowskiego do współpracy. Piasecki przed każdym, z kim rozmawiał, roztaczał perspektywy udziału w jakichś przełomowych politycznych działaniach, umiał stworzyć wrażenie, że właśnie ten aktualny jego rozmówca ma do spełnienia jakąś kluczową rolę w nowej rzeczywistości. Ale Woźniakowskiego to nie brało. Od PAX-u trzymać się będzie zawsze z daleka.
Różne odgałęzienia jego rodziny po mieczu i po kądzieli wyróżniały się spośród ziemiaństwa nie tylko namiętnym zamiłowaniem do książek, ale też formą religijności.
Babka ze strony ojca i jego własna matka, a też niektórzy bliżsi i dalsi krewni mieli kontakt z belgijskimi benedyktynami i francuskimi dominikanami, czytali Maritaina, Mauriaca i Bernanosa. Jacka i jego siostrę przygotowywał do Pierwszej Komunii ksiądz Korniłłowicz z Lasek, w czasie pobytu w Szwajcarii oboje poznali Antoniego Marylskiego, osobistego przyjaciela Maritaina, również związanego z Zakładem dla Niewidomych w Laskach, i od razu – mimo różnicy wieku – serdecznie się zbliżyli.
Ale oczywiście jego rodzina nie należała do najbardziej typowych przedstawicieli małopolskiego ziemiaństwa. O wiele bardziej typowi wydają się biórkowscy sąsiedzi dziadków Woźniakowskiego.
Postanowili oni raz, a działo się to po I wojnie, wybrać się do Paryża. Poszyli sobie stroje, sprawili nowe walizy i wsiedli do powozu, by dojechać do Kocmyrzowa, gdzie czekała ich przesiadka na kolej do Krakowa, skąd pociągiem międzynarodowym mieli się udać do Francji zobaczyć Łuk Triumfalny. Ale kiedy stangret tak zamaszyście zawinął przed kocmyrzowskim dworcem, że wypadli z powozu prosto w wiosenne błoto, wrócili do domu i już nigdy więcej do Paryża nie pojechali.
W rodzinie Jacek Woźniakowski pamięta tylko jednego zawziętego endeka i antysemitę – Michała Pawlikowskiego, starszego z dwu braci matki. Ojciec czytał „Wiadomości Literackie” i Celine’a, a ów wuj powtarzał, że to trucizna dla duszy narodowej i że warto czytać przede wszystkim Słowackiego. Nie mógł pojąć, jak młody Jacek może czytać Tuwima.
– Był wstrząśnięty, że mam swoje zdanie – opowiada Jacek Woźniakowski. – Endecy często mają autorytarne zapędy. Patrząc na wuja, dużo się nauczyłem o endecji: że to jest pewien typ mentalności bardziej niż poglądów, że potrzebuje uproszczonej, zmitologizowanej historii, widzenia w niej zawsze dwóch nurtów, tego na powierzchni i tego ukrytego, spiskowego. Obcowanie z wujem, zresztą człowiekiem gorącego serca i bezinteresownych, szlachetnych porywów, było jak szczepionka przeciw narodowej demokracji.
Jacek Woźniakowski nie działał przed wojną w „Odrodzeniu”, stowarzyszeniu katolickiej młodzieży akademickiej, z którym w latach 30. związani byli współzałożyciele „Tygodnika Powszechnego” – Jerzy Turowicz we Lwowie, Antoni Gołubiew i Stanisław Stomma w Wilnie – jako że był wtedy zaledwie gimnazjalistą. Ale ich orientacja, rodem z „Odrodzenia” – personalistyczna i antyendecka – była mu szczególnie bliska.
Ekipa „Tygodnika” cieszyła się na początku wielkim poparciem kardynała Adama Stefana Sapiehy i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Ten ostatni wystawił im oficjalny list, w którym pisał, że „Tygodnik Powszechny” jest pod jego specjalną opieką, co miało zachęcić księży do współpracy. Parafie w całym kraju zapraszały ich na rekolekcje, referaty. Woźniakowski prowadził nawet kurs przedmałżeński u cystersów.
– Fetowano nas i szanowano ponad miarę naszych zasług – wspomina.
Duże rozczarowanie przyniosły mu natomiast pierwsze powojenne kontakty z katolikami z Zachodu. Pamięta wizytę Emmanuela Mounier, redaktora naczelnego francuskiego katolickiego tygodnika „Esprit”, który nie bardzo chciał słuchać tego, co mieli mu do powiedzenia. Był tak rozentuzjazmowany sprzedawanym mu przez PAX-owców pomysłem unii katolików z tak zwaną lewicą, że przestał dostrzegać totalitaryzm komunistycznej władzy. Wielu zachodnim działaczom katolickim oczy otworzyły się dopiero po powstaniu węgierskim, a i to nie wszystkim.
Później pojawiło się napięcie między „Tygodnikiem”, który chciał rozwijać myśl soborową, a tą częścią hierarchii, która dosyć jednostronnie zmierzała ku kościołowi konserwatywnemu, ludowemu. Parasolem ochronnym stał się dla nich zaprzyjaźniony ksiądz, a wkrótce ksiądz biskup metropolita krakowski, Karol Wojtyła, który rozumiał oba poglądy i obie racje, i z którym się regularnie spotykali.
Pytam Jacka Woźniakowskiego, jak dziś się czuje z tym, że zespół „Tygodnika” nigdy nie został przyjęty na audiencji przez prymasa Glempa, a od dobrych kilku lat ani ksiądz prymas, ani metropolita krakowski, o ile wiem, nie przysyłają do redakcji nawet jubileuszowych życzeń.
Woźniakowski odpowiada, że nie jest to dla niego specjalnie bolesne rozczarowanie, może dlatego, że pierwsze zdziwienia w relacjach z hierarchią kościelną przeżył jeszcze w drugiej połowie lat 70., kiedy prymas Wyszyński jakby zbliżył się z Bolesławem Piaseckim. Podczas ich ostatniej rozmowy, na krótko przed śmiercią Prymasa, Woźniakowski spytał, jak to możliwe, że ktoś, kto tak długo – zdaniem samego kardynała Wyszyńskiego – szkodził Kościołowi, cieszy się obecnie jego zaufaniem. Usłyszał wtedy, że Piasecki to jeden z rzadkich ludzi, którzy biorą na serio społeczną naukę Kościoła.
– To mnie niezmiernie zmartwiło. Wiedziałem, że Piasecki umie szermować frazesami, ale nie spodziewałem się, że nawet tak mądry człowiek jak Prymas ulegnie złudnym czarom „terminologii stosowanej”. Dziś rozumiem – pewne rzeczy człowiek uświadamia sobie stopniowo – że część duchowieństwa traktuje świeckich trochę jak zakrystian, którzy mają robić swoje pod przewodem duchownych. Ich wartość mierzy się przede wszystkim użytecznością, a rozróżnienie, kto jest porządnym człowiekiem, nie ma tu wiele do rzeczy. Świeccy mają pełnić funkcje usługowe. Dziś PAX ma drukarnie i różne środki, a zatem trzeba oddać PAX-owi jedyny dziennik katolicki.
Azyl na Kozińcu
Gdy w 1953 roku zamknięto „Tygodnik Powszechny” (nikt z redakcji nie miał cienia wątpliwości, że nie wolno za cenę utrzymania pisma zamieszczać dobrego słowa o zmarłym Stalinie), rodzina Woźniakowskich znalazła się bez środków do życia. Nie było sensu dalej tkwić w Krakowie, w mieszkaniu, gdzie kuchnię i łazienkę dzielili z dokwaterowaną z urzędu pięcioosobową rodziną, sympatyczną, ale nad wyraz alkoholową.
Za schronienie posłużył im Dom Pod Jedlami. Piękny, ale trochę mało funkcjonalny: bez światła i wody, codzienne życie było więc w nim dość uciążliwe. Stojąca w ogrodzie studnia z zadaszeniem w stylu góralskim, też projekt Witkiewicza, wykonana została z takim kunsztem, że wśród zwiedzających (w sezonie Dom Pod Jedlami nieraz nawiedza dziennie i kilkuset turystów) znajdzie się zwykle kilku, którzy przystaną, żeby się przeżegnać, biorąc ją za kapliczkę. Ale ulokowana jest daleko od domu i dużo niżej, tak że trzeba było chodzić z pełnymi wiadrami pod górę.
Gdyby właściciele Domu Pod Jedlami mieli możność wpuścić do środka tłum zwiedzających, na pewno słyszeliby okrzyki zachwytu nad pięknymi stromymi schodami, na zewnątrz z kamienia, w środku z grubych desek. Ale nosić po tych schodach wiadra z wodą to całkiem inna sprawa.
Lampy naftowe rzucały piękne światło na meble, sprzęty i rzeźbienia sufitu, ale w ich nikłym blasku trzeba też było radzić sobie z kąpaniem i układaniem do snu dzieci.
Zważywszy jednak na to, że rozwiązanie „Tygodnika” nastąpiło niedługo po tym, jak Urząd Bezpieczeństwa wkroczył do krakowskiej kurii metropolitalnej, gdzie przeprowadzono rewizję od strychu do piwnic i wyaresztowano księży, to siedzenie na Kozińcu, zamiast w więziennej celi, mogło uchodzić za szczęśliwe zrządzenie losu.
Rodzinne skarby Pawlikowskich
Ilekroć Jacek Woźniakowski bywa w Domu Pod Jedlami, próbuje wygospodarować trochę czasu, żeby pogrzebać w zgromadzonych tam resztkach rodzinnego archiwum po Pawlikowskich, przodkach po kądzieli. Jest tam dobrych kilka tysięcy listów pisanych przez kolejne pokolenia, trochę grafik i rysunków, setki fotografii pań w turniurach i paniczów w białych sukieneczkach, obrazy, XVIII-wieczne sztambuchy, podobizny z kości słoniowej oraz setki innych pamiątek i bibelotów. A wszystko to zaledwie drobna cząstka tego, co zaginęło w dziejowych zawieruchach.
W XVIII wieku liczni Pawlikowscy należeli do średniej i ubogiej szlachty, o której sławny genealog Włodzimierz Dworzaczek powiadał, że Polska była nią wybrukowana. Epokę rozkwitu rodziny Pawlikowskich zainicjował praprapradziadek Józef Benedykt, który pomnożył wielekroć rodzinny majątek i kupił Medykę, posiadłość pod Przemyślem, razem w końcu dziewięć tysięcy hektarów. Objął urząd burmistrza Przemyśla i za jego rządów miasto zostało skanalizowane. To on właśnie zapoczątkował rodzinne zbiory.
Jego syn Józef Gwalbert Pawlikowski stał się jednym z wielkich kolekcjonerów i mecenasów sztuki swojego czasu. Pracując w Wiedniu, w kancelarii Franciszka I, związał się zażyłą przyjaźnią z Józefem Maksymilianem Ossolińskim, wówczas prefektem Biblioteki Cesarskiej. Nie raz pewnie był świadkiem, jak przyjaciel w przepastnych kieszeniach kapoty wynosił z biblioteki cesarskiej to, co uważał za niezbędne do skompletowania zbiorów przyszłego Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Gdy sam objął w 1830 r. majątek w Medyce, oddał się pasji, którą zaraził się od Ossolińskiego, dzięki czemu medycka biblioteka osiągnęła stan 20 tys. woluminów. Prócz tego 700 map, kolekcja cennych rycin i starych rękopisów oraz najpoważniejszy zbiór grafik w tej części Europy (25 tys. sztuk). Skupiał się na polonikach i rodzimych twórcach, których zapraszał do Medyki, zamawiał u nich rysunki zabytków architektonicznych, strojów historycznych, tak by zbiór ułożył się w „potok dziejów narodowych”. Wszystko to traktował jako patriotyczną powinność, obowiązek walki o zachowanie ciągłości i tożsamości narodowej pod rozbiorami. Zwykł powtarzać, że każda marna polska rycina jest dla niego stokroć cenniejsza niż wszystkie dzieła włoskich mistrzów razem wzięte. Jego syn Mieczysław sprawował pieczę nad zbiorami ojca i patronował artystom.
W solidnych piwnicach Domu Pod Jedlami, gdzie przechowywane jest archiwum (utrzymywana jest tam stała temperatura, na co opodatkowała się cała rodzina), czytam testamenty Pawlikowskich.
A więc ostatnia wola Józefa Benedykta z 20 stycznia 1829 roku: „Czworo zostawiam dzieci z Franciszką Rokicką, żoną moją jedyną spłodzonych, jak to Józefa Gwalberta Pawlikowskiego, sekretarza nadwornego Jego CKMości w Wiedniu, Konstantego, także w Wiedniu bez potrzeby bawiącego, oraz dwie córki Alexję teraz hrabinę Krasińską i Teofilę, pannę […]. Rozubowice, Stanisławczyk, Rakowice i Brześciany zapisuję młodszemu synowi Konstantemu z wyjątkiem win w piwnicy rozubowickiej, któremi wszyscy sukcesorowie równo podzielić się mają”.
Albo testament innego przodka, pisany w 1792 r.: „Kucharzowi Ignacemu, jeżeli się ożeni i pijaństwa poprzestanie, tedy złotych 200 naznaczam i kiedy do zejścia żony mojej służyć jej statecznie będzie, tedy i jego, choć mi wiele kosztuje w nabyciu, wolnością nadaję”.
Jacek Woźniakowski pamięta, jak jeszcze w Medyce jego wuj Michał Pawlikowski pokazywał mu przechowywane tam rękopisy Juliusza Słowackiego.
Dziadek Józef Gwalbert, rozmiłowany w Słowackim, wydał własnym sumptem „Króla-Ducha” z blisko 500-stronicowym komentarzem. Odziedziczywszy po swoim ojcu fascynację ewolucjonizmem, napisał szkic pt. „Darwinizm w poezji”, gdzie dowodził, że „Król-Duch” jest próbą ewolucjonistycznego opisania początków polskiej państwowości. Słowacki sądził, że każdy naród ewoluuje od epoki brutalności do epoki, gdy zjadacze chleba przemieniają się w aniołów, stąd krwawe okrucieństwo króla Popiela należy rozumieć jako nieuchronne.
– Dużo później Zygmunt Freud opisał podobny mechanizm, nadał mu nazwę „mordu założycielskiego”, który daje początek każdej cywilizacji, a cywilizacja okupuje winy swych założycieli, oczyszczając się z krwawych prapoczątków – mówi Woźniakowski. Wspomina poza tym, jak przed wojną do Domu Pod Jedlami przychodził profesor Stanisław Pigoń, by porozmawiać z dziadkiem o Słowackim. Pamięta wieczory, gdy czytano na głos najbardziej niezrozumiałe fragmenty z „Króla-Ducha”, zaś Michał Pawlikowski, brat matki, najpierw objaśniał, a potem wszyscy nad tekstem dyskutowali.
W latach 60. Lela Pawlikowska, żona nieżyjącego już wówczas wuja Michała, znalazła na Kozińcu skrzyneczkę z różnymi notesami, a między nimi notes, gdzie Mieczysław Pawlikowski, syn Józefa Gwalberta, notował swoje rozmowy z Cyprianem Kamilem Norwidem. Przesłali te materiały Juliuszowi Gomulickiemu i znalazły się w pismach zebranych Norwida. Tam też znajduje się list, który wysłał Norwid do Pawlikowskiego na wieść o jego małżeństwie z Heleną Dzieduszycką: „Bowiem trzy miłoście najokreślniej wyrażają miłość na planecie tym – a te są do siebie w takim porządku: egoizm, który wszystko dla siebie immoluje, heroizm, który siebie dla wszystkich immoluje, i nareszcie bynajmniej eklektycznie pośrednie, ale twórczo ponad onymi dwoma istne: małżeństwo – przeto iż w nim immolacja zachowawczą, a zachowawczość immolacyjna stawać się ma – i nie jest to już przeciwskładne istnienie, ale ruch, całość i astralną siłę mający twór”.
Norwid wysoko cenił Mieczysława Pawlikowskiego. Pisał, że trzeba by w Polsce założyć Towarzystwo Uszanowania Człowieka, a na jego czele postawić Mieczysława.
– Pradziadek pomagał Norwidowi finansowo. Wiem o tym od babci, która opowiadała, że jej teść miał z tym nie lada kłopot, jako że Norwid był bardzo drażliwy.
W czasie II wojny trwały narady rodzinne, jak ocalić resztki archiwalne z Medyki. Jan Gwalbert Pawlikowski ofiarował w latach 20. zbiory narodowi, przyłączając je do Ossolineum (zgodnie z wolą dziadka archiwum miało swój własny budynek we Lwowie), ale z przezornym zastrzeżeniem – to było po walkach ukraińsko-polskich – że jeśliby Lwów miał zmienić swój status polityczny, archiwum wróci do rodziny. Po wojnie Michał Pawlikowski razem z profesorem Tadeuszem Kotarbińskim, który był wtedy prezesem Polskiej Akademii Nauk, wystosował list do władz radzieckich, że skoro Lwów zmienił swój status polityczny, rodzina prosi, aby zbiory przekazać do Ossolineum we Wrocławiu, gdzie już wcześniej trafiła część Ossolineum lwowskiego. Nie tylko nie dostali żadnej odpowiedzi, ale – jak mówił później profesor Gębarowicz, który został bohatersko we Lwowie, żeby czuwać nad polskimi zbiorami – wkrótce po tym liście część archiwum pospiesznie spakowano i wysłano gdzieś do Kijowa. Udało się odratować tylko drobną część zbiorów, która została w latach 20. w domu w Medyce, a potem powędrowała do Lwowa. Kiedy Rosjanie wyszli ze Lwowa i wkroczyli tam Niemcy, niemiecka krewna uzyskała zezwolenie na przewiezienie tej części zbiorów do Biblioteki Jagiellońskiej, skąd, już nieformalnie, trafiły na Koziniec.
A tam gromadzą się – już od prawie stu lat – nowe, nadzwyczajne archiwalia. Czytam kartkę z 1924 roku z księgi pamiątkowej. Wpis Jana Kasprowicza:
Siedzę na Kozińcu
Prawda nie raz pierwszy
Choć nie umiem pisać
Nawet czterech wierszy
Jednak powiem szczerze
Że widząc stąd Wierchy
Sentyment mnie bierze
Że nie ma na świecie milszego widoku.
Nie kończę rymem bo wobec wspaniałości przyrody nie muszę być rymującym literatem.
Niżej wpis Karola Szymanowskiego, Karola Stryjeńskiego rysunek kapliczki, kleks i wierszyk Kornela Makuszyńskiego:
Tam gdzie u góry ktoś urodził żyda
Niech katolickie się nazwisko przyda.
Boso, ale w ostrogach
Klepiący biedę Woźniakowscy, jak i inni członkowie rodziny, posiadali uratowane z wojennej pożogi pamiątki rodzinne, nierzadko wielkiej wartości. Poza sytuacjami całkowicie przymusowymi nie mieli jednak zwyczaju pozbywać się tych rzeczy. Ale po rozwiązaniu „Tygodnika” życie zmusiło Jacka Woźniakowskiego do sprzedania Instytutowi Sztuki PAN szkicownika Henryka Rodakowskiego i jego dyplomu, który poświadczał zdobycie złotego medalu na wielkiej wystawie paryskiej.
Aby się jakoś utrzymać, Woźniakowski nadwyrężał oczy, kopiując dla Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk listy Matejki, znajdujące się w muzeum imienia wielkiego malarza. Przepisywał od rana do nocy, a pieniądze dostawał przez podstawioną panią, bo był to czas, gdy nikt nie chciał ryzykować podpisania z nim otwarcie jakiejkolwiek umowy.
Po jakimś czasie, gdy ostracyzm nieco złagodniał, zaczął żyć z przekładów, najpierw „na murzyna”, a potem już jawnie.
– Dziadek ze strony ojca – wspomina córka Jacka, Róża Thun – wyspecjalizował się w malowaniu obrazków z kwiatami, które sprzedawał do Desy, dziadek ze strony matki wyprzedawał srebrne łyżeczki, obaj trochę nam pomagali. Była nas czwórka małych dzieci. Żyliśmy biednie, zawsze w nie dopasowanych ubraniach, zawsze brakowało rajstop albo skarpet, a buty były wiecznie za małe. Do szkoły na Pierwszego Maja kazali nam przychodzić w białych rajtuzach, a ja takich po prostu nie miałam. I pamiętam to uczucie dumy: „Jesteśmy biedni, bo nie kolaborujemy”.
My ewoluujemy, Pan nie ewoluuje
Określając swój stosunek do Gomułki w 1956 roku, Woźniakowski nie waha się użyć słowa „entuzjazm”. Nowy Pierwszy Sekretarz zaprosił do siebie zespół „Tygodnika” – pojechali Stefan Kisielewski, Jerzy Turowicz, Stanisław Stomma, Gołubiew i Jacek Woźniakowski. Byli zaskoczeni szczerością rozmowy. Gomułka mówił o zagrożeniu radzieckim, o tym, że szansą, by się mu przeciwstawić, jest jednolity front polskiego społeczeństwa. I oni byli gotowi do tego jednolitego frontu należeć. Zgodzili się, że kilku z nich wejdzie do Sejmu – Kisielewskiego to jakoś bawiło, było też oczywiste, że posłować pójdzie Stomma, który był zawsze ich politycznym przywódcą. Ale Woźniakowskiego nigdy do polityki nie ciągnęło. Tak samo wiele lat później, w roku 1989, nie dał się namówić na kandydowanie do Senatu z listy „Solidarności”.
Gdy redakcja w starym składzie odzyskała zawłaszczony przez PAX „Tygodnik Powszechny”, żeby móc poświęcić jej dość czasu, Woźniakowski musiał wycofać się z umów na tłumaczenia. Wykładał też już wtedy na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. A gdy „Tygodnikowi” udało się uruchomić własne wydawnictwo Znak, został na wiele lat jego dyrektorem.
Co roku zmagali się z tym samym. Składali plany wydawnicze do departamentu ds. książki w Ministerstwie Kultury i do Urzędu ds. Wyznań, gdzie skreślano im z planu 3/4 książek (to byli w kółko ci sami urzędnicy, którzy zamieniali się posadami i każdego z nich można było zastać raz tu, a raz tam). Z tymi kilkoma tytułami, które przeszły przez sito, musieli czekać pół roku na zatwierdzenie planu i dalsze pół roku w cenzurze. Jako największe sukcesy Znaku wymienia wydanie Thomasa Mertona, Tadeusza Żychiewicza, Henryka Elzenberga.
Odwilż oznaczała także możliwość wyjazdów. Co prawda paszport miał przez chwilę w kieszeni już wcześniej, ale była to tylko zabawa w kotka i myszkę – ledwo zdążył go odebrać, zaraz wezwano go do UB i kazano paszport zwrócić.
– Powiedziałem im: „Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera”. Popatrzyli na mnie ze strachem, jakby myśleli, że to jakaś magiczne katolickie zaklęcie, które rzeczywiście ma moc strącenia ich na dno piekieł. Powiedzieli nawet z wyrzutem: „Tegośmy się po was nie spodziewali”. Ale paszportu nie oddali.
Pierwszy wyjazd był do Rzymu, na kongres Pax Romana w 1956 czy 1957 r. z Zygmuntem Kubiakiem i Jerzym Turowiczem. Potem dostał zaproszenie z Harvardu, gdzie Henry Kissinger prowadził seminarium, na które polecił go profesor Pigoń.
Entuzjazm szybko zamieniał się w rozczarowanie. Brak woli współpracy było widać na każdym kroku. Pamięta choćby, jak starali się później dogadać z „Polityką”, żeby na łamach obu pism przeprowadzić fundamentalną dyskusję o tym, co ich różni. Ustalono termin spotkania. Turowicz, Gołubiew i jeszcze kilka osób pojechało do Warszawy. Zastali drzwi redakcji zamknięte. Redaktorzy „Polityki” dostali instrukcję, żeby nie rozmawiać.
Koło Poselskie „Znak” było zmuszone brnąć w coraz dalej idące kompromisy i Woźniakowski był zdania, że trzeba było oddać legitymacje poselskie kilka lat wcześniej.
I znowu systematycznie odmawiano mu paszportu. Kiedyś liczył, ile razy, potem zapamiętał tylko, że było to „mnóstwo za bardzo”. Przy którejś okazji, już w latach 70., usłyszał od jakiegoś „czynnika”: „Pan chyba rozumie. My ewoluujemy, a kardynał Wyszyński nie ewoluuje”.
Dużo dzieci i autodyscypliny
Na seminarium pod kierunkiem profesora Jerzego Jedlickiego w Pracowni Dziejów Inteligencji PAN profesor Jacek Woźniakowski wygłasza referat o ziemiaństwie, jego stosunku do inteligencji, jego zróżnicowaniu. Przypomina lekturę swojej młodości, książkę Józefa Weyssenhoffa, gdzie „różne nieuchwytności zostały świetnie ośmieszone i skarykaturowane”. Główny bohater Pan Podfilipski bezbłędnie cieniował i rozdawał ukłony ze swojego powozu: inaczej kłaniał się nazwisku bez pieniędzy, inaczej pieniądzom bez nazwiska, jeszcze inaczej pieniądzom i nazwisku razem. Woźniakowski opowiada o dosyć powszechnym jeszcze w XIX w. w ziemiańskich kręgach przekonaniu, że profesja obniżała rangę społeczną profesjonalisty. Szansę dostępu do czegokolwiek bądź – jak pisał Norwid – dawało tylko posiadanie wioski. Ale swój referat pod tajemniczym tytułem „Hreczkosieje i trebieniści” podsumowuje stwierdzeniem, iż przy takiej różnorodności postaw i stylów trudno sprowadzić cechy ziemiaństwa do jakiegoś wspólnego mianownika. – Ale co też ten tata opowiada – szepce mi do ucha obecna na sali córka Róża Thun, na tyle głośno, że zwraca uwagę zebranych. – Ja przecież mogę wyliczyć na poczekaniu te wspólne mianowniki.
Jacek Woźniakowski wychował się w środowisku, które miało względnie jednolity styl moralny: poszanowanie dla wartości tradycyjnych i autodyscypliny. W domu uczono dzieci, że mówienie prawdy wiąże się z pojęciem honoru, że kłamiąc, człowiek stawia się poza nawiasem. Do tradycji należało umartwianie się w piątki i w czasie Wielkiego Postu. To miało sens religijny i było zarazem nauką, jak umieć sobie odmawiać.
– Francuską książkę pod tytułem „L’education de la volonte” („Kształcenie woli”) dostałem, jak jeszcze byłem mały – mówi. – Czy z niej umiałem skorzystać, to inna sprawa, ale taka była tendencja. Chrześcijańskiemu ideałowi pracy nad sobą sprzeniewierzaliśmy się nieraz, ale ten ideał istniał, i może szkoda, że dziś takie wskazówki mało komu co mówią. Nikt z bliskich krewnych, poza jednym trochę opóźnionym umysłowo chłopcem, nie wstąpił ani do PAX-u, ani do PZPR. Rodzice wychowywali nas według takich mniej więcej norm i zasad, w jakich ich wychowywano, a my podobnie wychowywaliśmy nasze dzieci.
Mąż Róży, Franz Thun, pochodzi z austriackiej rodziny arystokratycznej. Są dalekimi krewnymi: prababka Róży po kądzieli była siostrą pradziadka Franza po mieczu. Józef Czapski jest ich wspólnym dziadkiem ciotecznym.
– Wśród niektórych austriackich krewnych Franza – opowiada Róża – śluby do tej pory odbywają się w środy i czwartki; zapewne pierwotnie chodziło o podkreślenie, że nie należy się do klasy pracującej, która ma wolne tylko w soboty i niedziele.
– To jedno z tych bardziej zamkniętych środowisk – wtrąca Jacek Woźniakowski – których członkowie, mimo wszelkich powinowactw czy nawet pokrewieństw, byliby jeszcze przed ostatnią wojną mocno zdziwieni aliansem ze średnim polskim ziemianinem.
Róża Thun opowiada o świecie, w którym wyrosła, i obyczajach, które w jej rodzinie trwają.
Do rodziców zwraca się w trzeciej osobie, szczególny respekt okazując całej starszej generacji. Róża twierdzi, że zainteresowanie szeroko rozumianą rodziną, włączając w to kuzynów piątego stopnia, jest naturalne. Pokrewieństwo piątego stopnia uważane jest zresztą za bliskie i uprawnia do mówienia ciociu czy wuju.
Dalej: wielodzietność. Pamięta z dzieciństwa, że takie liczne rodziny jak ich, trafiały się tylko dozorcom-alkoholikom albo krewnym czy powinowatym. Ona sama też ma czwórkę dzieci: Marynię, Sophie, Christopha Jacka, zwanego Babu, i Jadwigę.
Wreszcie: poczucie odpowiedzialności za innych. – Nasze babki zakładały szkółki wiejskie, szpitaliki – mówi. – A my staramy się w miarę sił zrobić coś dla wspólnego dobra, poczynając od zasadzenia kilku kwiatków na trawniku przed domem, aż po działania charytatywne, społeczne czy polityczne.
To, co ich łączy, to przede wszystkim katolicyzm, poczucie, że w kościele jest się u siebie w domu.
Gdy ostatnio rodzina spotkała się na pogrzebie jednego z Dzieduszyckich, wszyscy przystępowali do komunii, zabrakło komunikantów.
Córka Róży, Jadwisia, chodziła do przedszkola prowadzonego przez zakonnice niedaleko domu. Pewnego razu, miała wtedy cztery lata, wymieniła listę dzieci, które chciałaby zaprosić z okazji swoich imienin.
– Z rozbawieniem usłyszałam trzy nazwiska naszych dalekich krewnych, o których nawet nie wiedziałam, że mają dzieci w tym samym przedszkolu – mówi Róża. – Może to przypadek, a może zadecydowało jakieś podobieństwo obyczajowych odruchów, niezależne od osobistych przyjaźni?
Siostra Róży, Anna, wyszła za swego odległego kuzyna, Piotra Grocholskiego. Jego ojciec, Remigiusz Grocholski, miał dziesięcioro dzieci. Żona Remigiusza, Barbara, była z domu Czetwertyńska. Rodzina mieszkała w pałacu prapradziadków Uruskich na Krakowskim Przedmieściu. Po wojnie pałac przeszedł na własność Uniwersytetu, a Grocholskim pozostawiono dwa mieszkania w oficynie. W jednym z nich mieszka Anna z mężem, dyrektorem Zakładu dla Niewidomych w Laskach, i dziećmi. W ich kuchni na Krakowskim Przedmieściu spotykają się krewni ze wszystkich stron świata.
– Moi teściowie i moi dziadkowie dobrze się znali. Teść był razem z dziadkiem w Korpusie Paziów – mówi Anna. – Siostra mojego męża, Basia Grocholska-Kurkowiakowa, trzymała mnie w roku 1956 do chrztu. Jak się ma wspólne korzenie, to ciągnie do siebie, nie trzeba się docierać w różnych sprawach. Co nas najbardziej łączy? Dla nas podstawową wartością jest Pan Bóg i wiara. Nie wyobrażam sobie związku z człowiekiem niewierzącym czy innej wiary.
– Wyszłam za mąż za wdowca z córką, człowieka o 18 lat ode mnie starszego. Mąż i żona od Boga przeznaczona. Mamy podobny pogląd na wychowywanie dzieci, nie podoba nam się dzisiejszy luz. Dla nas pewne sprawy były oczywiste, jak choćby to, że należy panować nad emocjami, nie pozwalać sobie na wybuchy gniewu czy płaczu, że trzeba zwracać uwagę na potrzeby innych, czy że małżeństwo zaczyna się po ślubie, a nie przed ślubem.
Ze swoją wielokrotną powinowatą, Dominiką Roguepelo, ożenił się Jan, najmłodszy z dzieci Woźniakowskich. Zarówno dziadkowie, jak i rodzice Dominiki i Jana byli od wielu lat w przyjaźni.
W Wiedniu jak w Krakowie
Praprapradziadek Jacka Woźniakowskiego, Wawrzyniec Dzieduszycki, był adiutantem Tadeusza Kościuszki. Prapradziadek Paweł Rodakowski walczył pod księciem Józefem. Prapradziadek Józef Gwalbert Pawlikowski wspierał finansowo powstańców w 1831 roku i ukrywał w dworze w Medyce ściganego Władysława Zamoyskiego. Ale też pracował „u podstaw”. Prócz tego, że zgromadził ogromną kolekcję polskich rycin, rysunków i rękopisów, to jeszcze pasjonował się ogrodnictwem. Założył Szkołę Ogrodnictwa Racjonalnego, skąd absolwentów rozsyłano po całej Polsce. W ramach hobby hodował egzotyczne rośliny i warzywa – miał cieplarnie, strzeliste niemal jak drapacze chmur, gdyż w miarę jak drzewa rosły, dobudowywał im kolejne szklane piętra. Nowym odmianom wyhodowanych przez siebie kwiatów nadawał imiona Kopernika, Ossolińskiego i innych wybitnych Polaków. Jego syn Mieczysław, czyli pradziadek Jacka Woźniakowskiego, w czasie Powstania Styczniowego został naczelnikiem powiatu przemyskiego, następnie zastępcą komisarza Rządu Narodowego na Galicję Wschodnią, a po upadku Powstania spędził dwa lata w wilgotnej celi twierdzy ołomunieckiej, odmówiwszy wniesienia prośby o ułaskawienie. Drugi pradziadek po linii matki, Michał Abramowicz (jego ojciec Jan pochodził z Litwy), był też więźniem politycznym w 1863 roku, nie w Ołomuńcu dla odmiany, tylko w Aradzie. W tamtejszej twierdzy pierwszy raz niemowlęcym okiem spojrzała na swego ojca babka Jacka Woźniakowskiego.
Kobiety w rodzinie dbały o wychowanie dzieci w duchu polskości. Prababka Helena z Dzieduszyckich, żona Mieczysława, była przewodniczącą Komitetu Kobiet, który wspierał Powstanie Styczniowe pieniędzmi i lekarstwami. Prababka Augusta z Rabów Abramowiczowa, Niemka ze Szwabii, która sama nigdy się nie nauczyła dobrze mówić po polsku, kiedy jej wnuk odezwał się kiedyś przy stole po niemiecku, srodze go zgromiła: „Co ty, Szwab jesteś, że po polsku nie umiesz?”.
A jednocześnie część rodziny Woźniakowskiego z szacunkiem i przywiązaniem wyrażała się o cesarzu Franciszku Józefie. Kilku członków familii zajmowało eksponowane stanowiska w austriackich urzędach i wojsku.
Ojciec wielkiego malarza Henryka Rodakowskiego, ten, który walczył pod księciem Józefem, na stare lata jako poseł Sejmu Galicyjskiego stał się lojalnym poddanym cesarza.
Henryk Rodakowski, który wyłącznie z pobudek patriotycznych przeniósł się z Paryża pod Lwów i zaraz podjął się wykonania za darmo fresku do sali Sejmu Galicyjskiego, był bardzo przywiązany do – jak sam mawiał – „naszego cesarza”. Brał nawet udział w pracach komitetu powitalnego przed wizytą następcy tronu, arcyksięcia Ferdynanda. Uważał, że cesarz austriacki jest kochany, a pruski jest paskudny. Zachował się opis, kiedy w Badgastein trafił na spotkanie obu monarchów.
„Nasz bardzo posiwiał – zanotował. – Był po cywilnemu, żeby stary Wilhelm nie musiał wkładać munduru. Krzyknąłem z całych sił: 'Niech żyje!’, bo nie ma tu zgoła entuzjazmu. Większość kuracjuszy to Niemcy”.
Dwaj bracia Henryka Rodakowskiego służyli w wojsku austriackim, doszli do stopni feldmarszałków i generałów broni.
Maksymilian Rodakowski zastrzegł dla swych podkomendnych prawo noszenia na głowie czapki krakuski. W jego pułku, składającym się właściwie wyłącznie z polskich żołnierzy, na oko trudno było się zorientować, że to austriackie wojsko – tylko kurtki były mundurowe. Maksymilian jako dowódca pułku wsławił się szarżą kawalerii pod Custozzą w roku 1866 w wojnie austriacko-pruskiej, jedynej chyba zwycięskiej dla Austriaków bitwie w tej wojnie.
Uprzedzając rozkazy, zaatakował pozycje wroga, wygrał, ale pułk został zdziesiątkowany. Padły pod nim dwa konie, odstrzelono mu ostrogę i pióro z krakuski, kule podziurawiły mu płaszcz w kilku miejscach, bersalier bagnetem rozpruł mu kołnierz munduru, ale wyszedł z tego bez zadraśnięcia. Pod Custozzą zmagał się z Włochami, którzy walczyli po stronie pruskiej, ale wszyscy jego potomkowie są Włochami, bo jego jedyna córka wyszła za Włocha.
Maksymilian był znany ze swojej porywczości, a jego brat Józef był zupełnie innego usposobienia. „W czasie manewrów nie umiałem wykorzystać odpowiednich momentów i wyznam, że mało mnie to interesowało” – napisał w pamiętnikach. W Wiedniu obaj bracia uczęszczali do elitarnej szkoły Theresianum. Józef poskarżył się kiedyś starszemu bratu, że kolega uderzył go w twarz. „Oddałeś mu?” – zapytał Maksymilian. „Nie, bo pomyślałem, że wtedy on mi odda, a potem znowu ja jemu i nigdy się to nie skończy”.
Z kolei czwarty brat Rodakowski, Zygmunt, konspirował przeciwko Austrii i musiał emigrować. Dotarł pod przybranym nazwiskiem do Stanów Zjednoczonych, gdzie zaczął jako stangret, a skończył w profesorskiej todze Lehigh University w Pensylwanii. Woźniakowski, gdy sam przyjechał wykładać do Stanów, pojechał tam i odnalazł wspomnienia pisane przez jego studentów. Podziwiali wiedzę profesora, jego poczucie humoru oraz podkreślali, że zachowywał się z niespotykaną na ich kontynencie kurtuazją.
Potomkami braci Rodakowskich są oprócz Polaków Włosi, Szkoci i Węgrzy. Złączeni wspólnym polskim prapradziadkiem, utrzymują ze sobą wciąż kontakty.
Pawlikowscy, przodkowie po kądzieli, nie mieli natomiast sympatii dla Habsburgów. Zaprzyjaźniony z nimi Stanisław Witkiewicz wszelkie formy współpracy z władzami zaborczymi uważał za nikczemne. Powtarzał, że rząd austriacki jest łaskawy dla lojalnych Polaków wyłącznie dlatego, że za nimi stoją miliony Polaków nielojalnych.
– Wuj Jan Pawlikowski spotkał raz osobiście Franciszka Józefa, przed I wojną światową, gdy jako podchorąży w austriackiej armii wszedł w Wiedniu do sklepu kupić rękawiczki – opowiada Woźniakowski. – Niedługo potem zjawił się sam cesarz, on mu zasalutował, a cesarz powiedział: „Serwus”. Ale to nie zmieniło jego stosunku do monarchy. Uważał, że Franciszek Józef pod płaszczykiem dobroduszności skrywa oschłe, urzędnicze serce. W czasie służby Jan dużo się obracał w środowisku austriackich wyższych sfer, których szczyt stanowili Habsburgowie, i jakoś nie czuł do nich żadnej sympatii.
– Słyszałem niedawno opinię, że naszym celem dzisiaj jest osiągnięcie w Unii Europejskiej takiego miejsca, jakie miała Polska w monarchii habsburskiej. I coś w tym jest – ciągnie dalej Woźniakowski. – Przecież mieliśmy w Wiedniu premiera Polaka, ministra skarbu, ministra spraw zagranicznych i ministra edukacji. Ziemianie galicyjscy współrządzili Austrią. Po roku 1868, kiedy Austriacy dostali w kość od Prusaków pod Sadową, cesarstwo habsburskie stało się państwem liberalnym. Zrozumiano, że nielojalna polityka wobec małych narodów nie popłaca i przerobiono ustrój na monarchię konstytucyjną, z szerokim marginesem autonomii dla narodów wchodzących w jej skład.
W porównaniu z innymi zaborami – to był raj. W Krakowie i we Lwowie działały wyższe polskie uczelnie, podczas gdy w Wilnie uniwersytet zamknięto. W zaborze austriackim była znacznie większa swoboda niż za czasów PRL. Pojęcia suwerenności i niepodległości należałoby tu głębiej przemyśleć.
Przechadzając się po Wiedniu Jacek Woźniakowski chodzi ulicami, którymi spacerowali jego dziadkowie – to właśnie w Wiedniu brali ślub – i wielu jego bliskich i dalszych przodków, ulicami, które stylem architektonicznym przypominają mu dobrze znajome ulice starego Krakowa.
„Ta pańska enigmatyczna Europa”
Woźniakowski wspomina ziemiańskie domy w czasie okupacji. Pracując jakiś czas w organizacji „Tarcza”, nim przeszedł do komendy obwodu AK, przywoził stamtąd pieniądze dla partyzantki, albo w różnych stronach Polski konwojował na dworskie kwatery ludzi spalonych i ściganych przez gestapo.
– Ale ziemiaństwa, mam nadzieję, nigdy nie idealizowałem – mówi. – To było moje środowisko i starałem się widzieć je takim, jakim jest. Za to w czasie „Solidarności” i później, stanu wojennego stworzyliśmy sobie heroiczną wizję społeczeństwa. Nacjonalizmy, szowinizmy były wtedy ukryte, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo ludzie, także niestety niektórzy ludzie Kościoła, są tym podminowani. Dzisiejsze skundlenie się dawnych bohaterów przeżywam jako wielkie, dojmujące rozczarowanie.
Jacek Woźniakowski pisał: „Prawda bez odwagi to zwykle kapitał tylko na własny użytek, światło pod korcem, sól co wietrzeje. Prawdą trzeba się dzielić. Prawda bez odwagi, jak każda sprawność zaniedbana, nie używana, powoli wynaturza się i przestaje znaczyć. („Czy kultura jest do zbawienia koniecznie potrzebna”, Znak, 1988).
Jeszcze przed Sierpniem, wraz z żoną i dorastającymi dziećmi, organizował w Krakowie „uniwersytet latający”. W sierpniu 1980 roku przyjechał do Gdańska skontaktować się ze strajkującymi robotnikami Stoczni. Tam, jak twierdzi, przydał się wyłącznie jako stenotypistka, bo pierwszych postanowień opracowanych wspólnie przez pracowników Stoczni i doradców z Warszawy nikt nie umiał wystukać na maszynie. Później zasiadał przy Okrągłym Stole. Współtworzył Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie.
Wreszcie, w 1990 roku został prezydentem miasta Krakowa.
W radzie miejskiej zasiadał już niejeden jego przodek, począwszy od Jakuba Ignacego Woźniakowskiego. Co prawda niewiele mógł skorzystać z doświadczeń tego prapradziadka, jako że bodaj jedyny ślad, jaki został po jego senatorskich dokonaniach w początkach XIX wieku, to podpis pod listem, w którym składa podziękowania pięciu obywatelom, którzy „najpierwsi na odgłos alarmu ogniowego konie swoje do sikawek dostarczyli”.
Wydawało się, że Kraków nie mógł lepiej trafić. Profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, członek Papieskiej Rady Kultury, znany na Zachodzie jako historyk sztuki i nieformalny ambasador polskiej kultury, ze wspaniałymi znajomościami, miał wizję Krakowa jako pomostu między Wschodem a Zachodem, ośrodka łączącego Lwów i Kijów, z jednej strony, z Bratysławą, Pragą, Budapesztem i Wiedniem z drugiej.
W czerwcu 1990 roku zaczął sprawować urząd prezydenta, został odwołany w styczniu 1991 roku, kiedy Rada – minimalną większością – nie przyjęła warunków, jakie zaproponował. Gdy na zebraniach rady przedstawiał swoje plany, słyszał od radnych: „ta Pańska enigmatyczna Europa…”.
Teraz w Międzynarodowym Centrum Kultury i w Komitecie „Kraków 2000” próbuje osiągnąć to, czego nie był w stanie dokończyć jako prezydent miasta.
Jego córka Róża jest dyrektorem Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana, która działa na rzecz integracji europejskiej.
Co ocalone, co stracone
– Czuję się osobą, która otarła się o czasy Ludwika XV – mówi Woźniakowski. – No bo proszę pomyśleć, drugą żona Józefa Benedykta Pawlikowskiego malował w rozkwicie jej urody oficjalny portrecista Napoleona, Francois Gerard, który urodził się jeszcze za Ludwika XV. A ja pamiętam dobrze prawnuka owego Józefa Benedykta, mego dziadka, który we wczesnym dzieciństwie wręczał kwiatki tej sędziwej przyszywanej prababuni właśnie przez Gerarda ongiś uwiecznionej… .
W naszej części Europy historia nie sprzyjała archiwom.
Największe spustoszenie wśród skarbów rodzinnych przodków Woźniakowskiego spowodował pożar w roku 1883 w Bortnikach pod Lwowem. Pożar ten przeszedł do historii sztuki, jako że spłonęły w nim obrazy i rysunki ze zbiorów pradziadka Henryka Rodakowskiego. Córka Henryka, a babka Jacka Woźniakowskiego – Maria, opisywała w pamiętnikach, jak w czasie tego pożaru ratowała fruwające po parku nadpalone papiery, m.in. szkic Delacroix i akwarele Juliusza Kossaka.
Obszerny, podobno pasjonujący zbiór listów Ignacego Woźniakowskiego pisanych w Anglii po Powstaniu Listopadowym w ogóle się nie zachował. Kiedy w czasie I wojny w dwór w Biórkowie uderzyła bomba, spłonęły wszystkie papiery i kilka obrazów.
Z kolei tajne listy, które bracia Rodakowscy wymieniali między sobą – Józef, austriacki feldmarszałek i Zygmunt, polityczny emigrant – przechowywane w Anglii, spłonęły podczas bombardowania Londynu w czasie II wojny. Dowiedział się o tym Woźniakowski, kiedy dotarł do Johna Gielguda, wielkiego angielskiego aktora, wnuka krewnej Rodakowskich, Giełgudówny.
Przepadły też dokumenty wspomnianego już Jana Abramowicza, który wywędrował z Litwy z generałem Pacem. Po powrocie osiadł wraz z całą grupą napoleońskich weteranów pod Wadowicami. W spokojniejszych czasach jego syn Michał pojechał na Litwę, skąd przywiózł sterty rodzinnych papierów. Gdy wkrótce potem na Węgrzech wdał się w konspirację, jego narzeczona, nie znająca polskiego ani ruskiego, ani łaciny, nie umiejąc zatem odróżnić niewinnych archiwaliów od publikacji zakazanych – spaliła wszystko pospołu.
Największe zbiory, przechowywane w Medyce, rodzinnym majątku Pawlikowskich, były kilkakroć uszczuplone. W czasie I wojny kwaterujące we dworze z przyległościami już to rosyjskie, już to austriackie wojska nie miały żadnego szacunku dla jakichś niepojętych pożółkłych druków i rękopisów. Właściciele, wróciwszy do domu po ustaniu działań wojennych, po kostki brodzili w dokumentach, rozwłóczonych po domu i ogrodzie. A z tego, co zostało, znaczna część przepadła po II wojnie po przyłączeniu Galicji Wschodniej do ZSRR.
To i owo ocalało w pamięci.